Выбрать главу

– Krytyczny – powtórzył Herb.

– Krytyczny! Krytyczny! – jęknęła Vera.

O Chryste, wygląda, jakbyśmy grali w jednej z tych dziwnych, nowoczesnych sztuk, które jakoś nigdy nie pojawiają się na Broadwayu, pomyślał Herb. Wstydził się za Verę przed sierżantem Meggsem, który z pewnością słyszał ją wtórującą im w tle niczym zwariowany grecki chór. Pomyślał, ile podobnych rozmów musiał w trakcie swej pracy odbyć sierżant Meggs. Zapewne sporo. Być może już dzwonił do żony taksówkarza i do matki tego chłopca. Jak to przyjęli? Zresztą, co to ma za znaczenie? Czy Vera nie ma prawa do płaczu nad swym synem? I czemu człowiek musi snuć takie zwariowane myśli w takiej chwili?

– Wschodnie Maine – powiedział Herb i zapisał to w notatniku. Rysunek u góry każdej kartki przedstawiał uśmiechniętą słuchawkę telefoniczną. Sznur układał się w słowa: TELEFONICZNY PRZYJACIEL. – Jak poważnie jest ranny?

– Przepraszam, nie zrozumiałem, panie Smith?

– Gdzie jest ranny? W głowę? W żołądek? Czy się poparzył? Vera wrzasnęła.

– B ł a g a m, V e r a, z a m k n i j s i ę!

– W tej sprawie musi pan zadzwonić do szpitala. Minie jeszcze parę godzin, nim otrzymam pełny raport.

– Dobrze, dobrze.

– Panie Smith, bardzo mi przykro, że dzwonię do pana w środku nocy z taką złą wiadomością…

– Ma pan rację, to zła wiadomość. Muszę zadzwonić do szpitala, sierżancie Meggs. Do widzenia.

– Dobrej nocy, panie Smith.

Herb odłożył słuchawkę i wpatrywał się bezmyślnie w telefon. To zdarza się właśnie tak, pomyślał. I co z tego? Johnny.

Vera wrzasnęła po raz kolejny i z pewnym niepokojem Herb dostrzegł, że złapała się za włosy, z lokówkami i wszystkim innym, i ciągnie je do góry.

– To dzień sądu! Sądu nad tym, jak żyjemy, nad naszymi grzechami, nad wszystkim! Herb, padnij wraz ze mną na kolana.

– Vera, muszę zadzwonić do szpitala. Nie mam ochoty dzwonić na klęczkach.

– Będziemy się za niego modlić… obiecamy poprawę… gdybyś tylko zechciał częściej chodzić ze mną do kościoła, wiem… może to przez te twoje cygara i piwo, które pijesz po pracy z tymi ludźmi… przeklinasz… używasz imienia Pana Boga swego nadaremno… dzień sądu… to dzień sądu…

Położył dłonie na jej twarzy, by stłumić to dzikie, straszne samobiczowanie. Dotyk maseczki był nieprzyjemny, ale nie cofnął rąk. Litował się nad nią. Przez ostatnie dziesięć lat jego żona wędrowała po cienkiej ścieżce dzielącej głęboką wiarę baptystki od czegoś, co można byłoby nazwać łagodną manią religijną. Pięć lat po urodzeniu Johnny'ego lekarze znaleźli w jej macicy i pochwie łagodny nowotwór. Konieczność jego usunięcia spowodowała, że nie mogła już mieć dziecka. W pięć lat później kolejny nowotwór doprowadził do wycięcia macicy. Wtedy to się zaczęło; właśnie wtedy stała się zaślepioną fanatyczką religii, zdumiewająco mieszając ją z innymi wierzeniami. Pożerała wręcz ulotki o Atlantydzie, o latających spodkach z nieba, o rasach „czystych chrześcijan" mieszkających gdzieś w głębi ziemi. Magazyn Fate czytała niemal równie często jak Biblię i najczęściej interpretowała jedno przy pomocy drugiego.

– Vera – powiedział Herb.

– Obiecajmy poprawę – szepnęła, błagając go wzrokiem. – Obiecamy poprawę i on będzie żył. Zobaczysz, zobaczysz…

– Vera.

Umilkła i tylko na niego patrzyła.

– Musimy zadzwonić do szpitala i dowiedzieć się, jak to naprawdę wygląda – powiedział łagodnie.

– D… d… dobrze, tak.

– Czy możesz usiąść tam na schodach i w ogóle się nie odzywać?

– Chcę się modlić – Vera protestowała jak dziecko. – Nie możesz mnie powstrzymać!

– I wcale nie chcę. Jeśli tylko będziesz się modlić w ciszy.

– Tak. W ciszy. W porządku, Herb.

Podeszła do schodów, usiadła, skromnie otuliła się płaszczem. Złożyła ręce i jej usta zaczęły się poruszać. Herb zadzwonił do szpitala. Dwie godziny później jechali na północ niemal pustą autostradą stanową. Herb prowadził ich forda combi z 1966 roku. Obok niego siedziała sztywno wyprostowana Vera. Na kolanach trzymała Biblię.

2

Telefon obudził Sarę za piętnaście dziewiąta. Poszła podnieść słuchawkę, na wpół drzemiąc, jakby jeszcze leżała w ciepłym łóżku. Plecy bolały ją od bitych przed toaletą pokłonów, a mięśnie brzucha miała mocno napięte, ale poza tym czuła się znacznie lepiej.

Podniosła słuchawkę pewna, że dzwoni Johnny.

– Halo?

– Cześć, Sara. – To nie był Johnny, lecz Anne Strafford ze szkoły. Anne, o rok starsza od Sary, od dwóch lat uczyła w Cleaves hiszpańskiego. Miała wielki temperament, kipiała życiem i Sara bardzo ją lubiła. Ale tego ranka wydawała się przy gnębiona.

– Jak się masz, Anne. To nic poważnego. Pewnie Johnny już ci mówił. Przypuszczam, że to te hot-dogi na zabawie…

– O Boże, więc ty nic nie wiesz. Nie wiesz… – Słowa znikły w dziwnych dźwiękach, jakby jej przyjaciółka się dławiła. Sara słuchała ich, marszcząc czoło. Początkowa niepewność zmieniła się w straszne przeczucie, kiedy zorientowała się, że Anne płacze.

– Co się stało? To nie Johnny, prawda? Tylko nie…

– Miał wypadek. – Anne płakała głośno. – Jechał taksówką. Czołowe zderzenie. Ten drugi samochód prowadził Brad Freneau, chodził do mnie na hiszpański dla zaawansowanych. Nie żyje, a jego dziewczyna, Mary Thibault, zmarła dziś rano. Słyszałam, że była w jednej z klas Johnny'ego, to straszne, to po prostu straszne…

– Johnny!- krzyknęła Sara do słuchawki. Znów zbierało się jej na wymioty. Jej ręce i stopy zrobiły się nagle zimne jak cztery nagrobki. -Co z Johnny m?

– Jest w stanie krytycznym. Dave Pelsen zadzwonił dziś rano do szpitala. Nie spodziewają się… no, jest bardzo źle.

Świat w jednej chwili poszarzał. Anne mówiła coś, ale jej głos był cichutki i słabiutki, jak powiedział E.E. Cummings o balonowym człowieczku. Obrazy tłoczyły się jeden na drugim, ale żaden nie miał sensu. Przymilne koło. Labirynt luster. Oczy Johnny'ego, dziwne, fioletowe, niemal czarne. Jego słodka, poczciwa twarz w ostrym świetle lunaparku, nagie żarówki wiszące na kablach.

– Tylko nie Johnny – powiedziała Sara, cichutko i słabiutko, cichutko i słabiutko. – To jakaś pomyłka. Kiedy się rozstawaliśmy, był zdrowy.

Głos Ann wrócił do niej jak as serwisowy, brzmiąc szokiem i niedowierzaniem, że coś takiego mogło się przydarzyć komuś w jej wieku, komuś młodemu, pełnemu życia.

– Powiedzieli Dave'owi, że nigdy się nie obudzi, nawet jeśli przeżyje operację. Musieli go operować, bo głowę ma… głowę ma…

Czy zamierza powiedzieć zmiażdżoną? Że Johnny ma zmiażdżoną głowę?

I wtedy Sara zemdlała, być może dlatego, że nie chciała usłyszeć tego okropnego słowa, tej najstraszniejszej prawdy. Słuchawka wypadła jej z ręki, usiadła ciężko na dnie szarego świata, a później przewróciła się na bok; słuchawka huśtała się coraz mniejszym hakiem tam i z powrotem, a głos Anne dobiegał z niej, powtarzając: „Saro… Saro… Saro…"

3

Kiedy dotarła do szpitala, było piętnaście po dwunastej. Siostra w rejestracji spojrzała na jej bladą, napiętą twarz, oceniła, czy dziewczyna jest w stanie znieść kilka słów prawdy, i oznajmiła, że Johnny Smith jest wciąż na sali operacyjnej. Dodała też, że jego ojciec i matka siedzą w poczekalni.

– Dziękuję – odparła Sara. Obróciła się w prawo zamiast w lewo, trafiła do szafki z narzędziami i musiała się wycofać.