Poczekalnia pomalowana była w jaskrawe, błyszczące kolory, które raziły jej oczy. Siedziało w niej kilka osób, czytając porwane magazyny albo wpatrując się w pustkę. Siwa kobieta wyszła z jednej z wind, oddała przepustkę przyjaciółce i usiadła. Przyjaciółka odeszła, stukając wysokimi obcasami. Reszta siedziała, czekając na szansę odwiedzenia ojca, któremu właśnie usunięto kamienie żółciowe, matki, która zaledwie trzy dni temu odkryła małe zgrubienie pod piersią, przyjaciela ugodzonego w pierś podczas joggingu. Czekający ułożyli twarze w maski bez wyrazu. Zmietli z nich niepokój jak śmiecie, pod dywan.
Sara znów poczuła dotyk nierzeczywistości. Gdzieś dzwonił cichy dzwonek. Skrzypnęły buty na płóciennej podeszwie. Kiedy ode mnie wyjechał, czuł się doskonale. Nie umiała myśleć o tym, że leży teraz w jednej z tych dużych sal, pracowicie umierając.
Od razu poznała rodziców Johnny'ego. Próbowała sobie przypomnieć ich imiona i nie potrafiła. Siedzieli obok siebie pod przeciwległą ścianą. W odróżnieniu od innych odwiedzających nie mieli jeszcze czasu przyzwyczaić się do tego, co ich spotkało.
Pani Smith przewiesiła płaszcz przez oparcie krzesła; w rękach trzymała Biblię. Jej usta poruszały się, jakby czytała, i Sara przypomniała sobie, jak Johnny po wiedział jej, że jest bardzo religijna, nawet za bardzo; znajdowała się gdzieś na ogromnej przestrzeni, dzielącej szczerą modlitwę od ofiar z ludzi – powiedział jej kiedyś Johnny. Pan Smith – Herb, przypomniała sobie, na imię ma Herb – wziął jeden z magazynów, ale nawet na niego nie patrzył. Patrzył przez okno, za którym nowoangielska jesień płonęła kolorami, zmierzając ku listopadowi i nadchodzącej zimie.
Podeszła do nich.
– Państwo Smith?
Podnieśli głowy i spojrzeli na nią; twarze mieli skurczone w oczekiwaniu na miażdżący cios. Matka zacisnęła dłonie na swej Biblii, otwartej na Księdze Hioba, aż jej zbielały palce. Stojąca przed nimi młoda kobieta nie miała na sobie białego fartucha, nie była ani lekarzem, ani pielęgniarką, ale teraz nie robiło im to już żadnej różnicy. Czekali na ostateczny cios.
– Tak, to my – powiedział cicho Herb.
– Nazywam się Sara Bracknell. Jestem przyjaciółką John-ny'ego. Chyba można powiedzieć, że chodzimy ze sobą. Czy mogę usiąść?
– Przyjaciółka Johnny'ego? – zapytała pani Smith ostrym, niemal oskarżycielskim tonem. Siedzący w poczekalni ludzie podnieśli głowy, lecz zaraz powrócili do lektury porwanych magazynów.
– Tak. Jestem jego dziewczyną.
– Nigdy mi nie pisał, że ma dziewczynę. – Głos Very Smith wcale nie złagodniał. – Nie, nigdy mi o tym nie pisał.
– Cicho, matka – wtrącił Herb. – Niech pani siada, panno… Bracknell, prawda?
– Sara – przypomniała mu z wdzięcznością i usiadła na krześle. – Ja…
– Nie, nic mi nie pisał – stwierdziła pani Smith. – Mój chłopiec kochał Boga, ale może ostatnio trochę o Nim zapomniał? Bóg nie zwleka z karaniem grzeszników, wie pani? Dlatego tak niebezpiecznie jest o Nim zapominać. Nie znasz dnia ani godziny…
– C i c h o! – przerwał jej Herb. Ludzie znów zaczęli się im przyglądać. Spojrzał karcąco na żonę; odpowiedziała mu wyzywającym spojrzeniem, ale Herb ani mrugnął i w końcu spuściła wzrok. Zamknęła Biblię, ale dłońmi niespokojnie przesuwała po kartkach, jakby pragnęła wrócić do straszliwego biegu z niepokonanymi przeszkodami, jakim było życie Hioba; Hiob miał takiego pecha, że pech jej i jej syna wydawał się przy tym niemal znośny.
– Byłam z nim zeszłej nocy – dodała Sara. Na to stwierdzenie matka Johnny'ego znów spojrzała na nią oskarżycielsko. Dopiero wtedy Sara przypomniała sobie biblijną konotację stwierdzenia „być z kimś" i poczuła, że się rumieni. Czuła się tak, jakby ta kobieta potrafiła czytać w jej myślach.
– Pojechaliśmy na jarmark…
– To grzeszne, grzeszne miejsce…
– Po raz ostatni mówię ci, że masz być cicho, Vera – Herb powiedział to bardzo poważnie i położył dłoń na dłoni żony. -Nie żartuję. Obok nas siedzi sympatyczna dziewczyna i nie pozwolę, żebyś się jej czepiała. Zrozumiałaś?
– To grzeszne miejsce – powtórzyła uparcie Vera.
– Będziesz cicho?
– Puść mnie! Chcę czytać Biblię!
Uwolnił jej dłoń. Sara czuła się zażenowana i zawstydzona. Vera wróciła do Biblii; czytała ją, poruszając wargami.
– Jest bardzo zdenerwowana – stwierdził Herb. – Oboje jesteśmy zdenerwowani. Pani też wygląda na zdenerwowaną.
– Tak.
– Dobrze się bawiliście? Na jarmarku?
– Tak – powtórzyła; czuła, jak w tym jednym słowie mieszają się prawda i kłamstwo. – Dobrze, póki… póki nie zjadłam nieświeżego hot-doga. Pojechaliśmy moim samochodem i Johnny odwiózł mnie do Veazie. Chorowałam… na żołądek. Zadzwonił po taksówkę. Powiedział, że rano zgłosi w szkole, że jestem chora. Wtedy widziałam go po raz ostatni. – Łzy popłynęły po jej policzkach, ale nie chciała płakać przed nimi, zwłaszcza przed Verą Smith, tylko nie mogła przestać. Poszukała w torebce papierowej chusteczki, znalazła ją i przyłożyła do twarzy.
– Cicho – powiedział Herb i objął ją. – No, cicho. – Sara płakała dalej i w jakiś niejasny sposób odgadła, że jest mu dobrze z kimś, kogo może pocieszać; jego żona znalazła własną mroczną pociechę w opowieści o Hiobie, a tam nie było dla niego miejsca.
Kilka osób gapiło się na nich; patrząc przez łzy, Sara miała wrażenie, że jest ich tłum. Z goryczą uświadomiła sobie, że wie, co myślą: „Niech to będzie ona, nie ja, niech to będą oni wszyscy, tylko nie ja, facet musi umierać, ta dziewczyna płacze, bo on pewnie ma zmiażdżoną głowę. To tylko kwestia czasu, zaraz przyjdzie jakiś lekarz, zabierze ich do gabinetu i tam im powie, że…"
Jakoś udało się jej stłumić łzy i wziąć się w garść. Pani Smith siedziała sztywno, jakby właśnie przebudziła się z koszmaru, nie dostrzegając ani łez Sary, ani tego, że jej maż próbuje ją pocieszyć. Siedziała pogrążona w Biblii.
– Proszę – powiedziała Sara. – Czy z nim jest bardzo źle? Czy jest jakaś nadzieja?
Nim Herb zdążył jej odpowiedzieć, przemówiła Vera. Jej suchy głos zabrzmiał pewnie jak wyrok przeznaczenia:
– W Bogu nasza nadzieja, panienko.
Sara dostrzegła błysk strachu w oczach Herba i pomyślała: „On sądzi, że to ją doprowadza do szaleństwa. I może mieć rację".
4
Długie popołudnie zmieniło się w wieczór.
Gdzieś po drugiej, po ostatniej lekcji, zaczęli przychodzić niektórzy uczniowie Johnny'ego, ubrani w wojskowe kurtki, dziwaczne kapelusze i sprane dżinsy. Wśród przybyłych Sara nie dostrzegła wielu z tych, których nazywała „zapiętymi na ostatni guzik" – pilnych uczniów, kandydatów na studia, o jasnych oczach i czystych czołach. Ci, którzy pofatygowali się do szpitala, wyglądali dziwacznie i mieli długie włosy.
Niektórzy podchodzili, pytając Sarę cichymi głosami, czy wie, jaki jest stan pana Smitha. Mogła tylko potrząsać głową i powtarzać, że nic nie słyszała. Lecz pewna dziewczyna, Dawn Edwards, która podkochiwała się w Johnnym, wyczytała w jej twarzy strach i wybuchnęła płaczem. Przyszła pielęgniarka i kazała jej wyjść.
– Jestem pewna, że wszystko będzie dobrze – uspokajała ją Sara i objęła Dawn obronnym gestem. – Za parę chwil się dowiemy.
– Nie – powiedziała Dawn – nie chcę tu zostać – i wyszła w pośpiechu, potrącając jedno z plastykowych krzesełek. Krzesełko przewróciło się z trzaskiem. W chwilę później Sara zauważyła dziewczynę siedzącą z głową na kolanach na schodach w blasku chłodnego, popołudniowego październikowego słońca.