Vera Smith nadal czytała Biblię.
O piątej większość uczniów zniknęła. Nie było także Dawn;
Sara nie widziała, jak odchodzi. O siódmej wieczorem młody mężczyzna z plakietką DR STRAWNS krzywo przypiętą do klapy białego fartucha pojawił się w poczekalni, rozejrzał się i podszedł do nich.
– Państwo Smith? – zapytał. Herb wstrzymał oddech.
– Tak, to my.
Vera zamknęła Biblię z trzaskiem.
– Proszę za mną.
Więc to już, pomyślała Sara. Pójdą za nim do małego gabinetu i dowiedzą się wszystkiego. Będzie czekać i kiedy wrócą, Herb Smith powie jej to, co powinna wiedzieć. To miły człowiek.
– Czy wie pan coś o moim synu? – zapytała Vera czystym, mocnym, niemal histerycznym głosem.
– Tak – doktor Strawns spojrzał na Sarę. – Czy pani jest członkiem rodziny?
– Nie – odparła Sara. – Przyjaciółką.
– Bliską przyjaciółką – powiedział Herb. Ciepła, mocna dłoń ujęła jej rękę nad łokciem, druga – w tym samym miejscu – zacisnęła się na ręce Very. Pomagał im obu wstać. – Pójdziemy razem, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu.
– Ależ nie!
Minęli windy, przeszli korytarzem do pokoju, na którego drzwiach napisane było SALA KONFERENCYJNA. Weszli do środka i doktor zapalił światło. W pokoju znajdował się długi stół i kilkanaście prostych krzeseł.
Doktor Strawns zamknął drzwi, zapalił papierosa i wrzucił zapałkę do jednej z kilkunastu stojących rzędem na stole popielniczek.
– To trudne – powiedział jakby do siebie.
– Więc niech pan po prostu powie – stwierdziła Vera.
– Tak, tak chyba będzie najlepiej.
Nie ona powinna o to zapytać, ale Sara nie potrafiła nic na to poradzić.
– On nie żyje? Tylko niech pan nie mówi, że on nie żyje…
– Jest w śpiączce. – Doktor Strawns usiadł i zaciągnął się głęboko papierosem. – Pan Smith doznał poważnych urazów głowy i nieokreślonych uszkodzeń mózgu. Być może w którymś z tych szpitalnych seriali słyszeli państwo określenie „krwawienie domózgowe". Pan Smith doznał bardzo poważnych „krwawień domózgowych", co oznacza miejscowy krwotok śródczaszkowy. Przeprowadzono długą operację celem zmniejszenia nacisku, a także usunięcia z mózgu odłamków kości.
Herb usiadł ciężko, twarz miał obwisłą, tępą. Sara dostrzegła jego wielkie, szorstkie ręce i przypomniała sobie, jak Johnny mówił jej, że jego ojciec jest cieślą.
– Ale Bóg go ocalił! – krzyknęła Vera. – Wiedziałam! Modlę się o znak. Chwalcie Pana Najwyższego! O wy, ziemscy ludzie, chwalcie Pana Najwyższego!
– Vera. – W głosie Herba brakło siły.
– Śpiączka – powtórzyła Sara. Próbowała jakoś przyzwyczaić się do tej wiadomości i odkryła, że nie potrafi. Johnny nie umarł, przeżył długą, poważną operację mózgu – to wszystko powinno jakoś ożywić jej nadzieję. Ale tak się nie stało. I nie podobało się jej to słowo – śpiączka. Brzmiało groźnie, złowrogo. Czy to nie tłumaczenie łacińskiego „coma" – „sen śmierci"?
– Co z nim będzie? – zapytał Herb.
– Na to pytanie nikt nie potrafi teraz odpowiedzieć. – Doktor Strawns bawił się papierosem, stukając nim nerwowo w jedną z popielniczek. Sara miała wrażenie, że odpowiada na pytanie dosłownie, całkowicie pomijając to, o co Herb naprawdę spytał. – Używamy systemu podtrzymywania życia.
– Ale musi pan coś wiedzieć o jego szansach – nalegała Sara. – Musi pan wiedzieć, czy…? – Machnęła bezradnie rękami i pozwoliła im opaść bezwładnie.
– Może wyjść z tego w czterdzieści osiem godzin. Albo w tydzień. W miesiąc. A może nie wyjść wcale. I… jest duże ryzyko, że może umrzeć. Jestem zmuszony powiedzieć państwu szczerze, to ostatnie jest najbardziej prawdopodobne. Jego rany… są poważne.
– Bóg chce, żeby przeżył – powiedziała Vera. – Ja wiem. Herb ujął twarz w dłonie i zaczął ją wolno pocierać. Doktor Strawns przyjrzał się Verze, zmieszany.
– Chcę tylko przygotować państwa… na każdą ewentualność.
– Czy mógłby pan określić, jakie ma szansę? – zapytał Herb. Doktor Strawns zawahał się, paląc nerwowo papierosa.
– Nie, tego nie mogę zrobić – powiedział w końcu.
5
We trójkę czekali jeszcze godzinę, a później wyszli. Zimny wiatr w gwałtownych podmuchach hulał po wielkim parkingu. Bawił się też długimi włosami Sary. Później w domu Sara znalazła wplątany w nie żółty, kruchy liść dębu. Po niebie płynął księżyc, srebrny żeglarz nocy.
Sara wcisnęła Herbowi do ręki kawałek papieru, na którym wypisała swój adres i numer telefonu.
– Proszę zadzwonić, kiedy pan się czegoś dowie, dobrze? Czegokolwiek.
– Tak, oczywiście. – Herb pochylił się nagle i pocałował ją w policzek. Przez moment w ciemności, na wietrze, Sara położyła mu ręce na ramionach.
– Bardzo mi przykro, że byłam dla ciebie nieprzyjemna, kochanie – powiedziała Vera. Jej głos był zdumiewająco miękki. – Denerwowałam się.
– Naturalnie – przytaknęła dziewczyna.
– Myślałam, że mój chłopiec umrze. Ale modliłam się. Powiedziałam o tym Bogu. A pieśń mówi: „Czy jesteśmy słabi i przygnieceni do ziemi? Przygnieceni ciężkim brzemieniem? Nie wahajmy się, nie jesteśmy sami. Złóżmy je Bogu w ofierze".
– Vera, powinniśmy już jechać. Prześpimy się i zobaczymy, co się stanie…
– Ale teraz Bóg do mnie przemówił – Vera marząco patrzyła na księżyc. – Johnny nie umrze. Bóg nie zaplanował jeszcze śmierci dla mojego synka; słuchałam i usłyszałam jego cichy głos mówiący w mym sercu, i doznałam pocieszenia.
Herb otworzył drzwiczki samochodu.
– Wsiądź, Vero.
Vera zerknęła na Sarę i uśmiechnęła się. Sara rozpoznała wesołe, beztroskie skrzywienie ust Johnny'ego, mówiące: „O, do diabła z tym!"; dla niej był to jednocześnie najpotworniejszy uśmiech, jaki widziała w życiu.
– Bóg naznaczył mego Johnny'ego i raduję się w swym sercu.
– Dobranoc, pani Smith – wykrztusiła dziewczyna przez zdrętwiałe wargi,
– Do widzenia, Saro – powiedział Herb. Wsiadł do samochodu, zapalił silnik. Wyjechali z parkingu, skręcili w State Street; Sara zorientowała się nagle, że nie wie, gdzie się zatrzymają. Pomyślała, że oni sami pewnie jeszcze nie wiedzą.
Odwróciła się, chcąc pójść do samochodu, i nagle zamarła, patrząc na płynącą za szpitalem rzekę Penobscot. Rzeka płynęła jak czarny jedwab; woda odbijała świecący w górze księżyc. Sama na pustym parkingu, podniosła głowę i spojrzała w niebo. Patrzyła na księżyc.
Bóg naznaczył mego Johnny 'ego i radują się w swym sercu.
Księżyc błyszczał na niebie jak tandetna karnawałowa zabawka, jak niebieskie koło fortuny z zamazanymi cyframi, żeby trudniej było wygrać; zostały tylko zero i podwójne zero, przegrywające numery. Przegrana, przegrana, zabieram pieniążki, hej-hej-hej.
Zeschłe liście szeleściły na wietrze wokół jej nóg. Nagle Sara nabrała pewności, że go straci. Obudziły się w niej strach i samotność. Dostała dreszczy. W końcu wsiadła do samochodu i pojechała do domu.
6
W następnym tygodniu od uczniów szkoły w Cleaves Mills popłynął strumień wyrazów współczucia i życzeń. Herb Smith powiedział jej później, że Johnny otrzymał ponad trzysta kart. Niemal na Wszystkich znajdowały się nieśmiałe odręczne dopiski z wyrazami nadziei, że Johnny wkrótce wyzdrowieje. Vera podziękowała za każdą cytatem z Biblii.
Problemy, jakie Sara miała z utrzymaniem dyscypliny w klasach, znikły. Uczucie, że jakiś sąd składający się ze zbiorowej szkolnej świadomości wydaje wyrok „winna", zmieniło się diametralnie. Stopniowo zdała sobie sprawę, że stała się dla młodzieży bohaterką tragiczną, gdyż utraciła swego ukochanego -pana Smitha. Pomysł ten przyszedł jej do głowy w pokoju nauczycielskim, podczas „okienka" w środę po wypadku; dostała ataku histerycznego śmiechu, który szybko zmienił się w płacz. Nim zdołała nad nim zapanować, bardzo się przestraszyła. Noce miała niespokojne; bezustannie śnił się jej Johnny: Johnny w masce doktora Jekylla i pana Hyde'a; Johnny stojący przed budką z kołem fortuny, podczas gdy jakiś bezcielesny głos śpiewa raz za razem: „Człowieku, chciałbym zobaczyć, jak ten gość dostaje w tyłek"; Johnny mówiący: „Wszystko w porządku, Saro, wszystko jest wspaniale", a później wchodzący do pokoju bez części głowy, tej nad brwiami.