Herb i Vera Smith spędzili tydzień w Bagnor House. Sara spotykała ich codziennie po południu w szpitalu, gdzie cierpliwie czekali, kiedy coś się zdarzy. Nic się nie zdarzyło. Johnny leżał na sali intensywnej terapii na szóstym piętrze, podłączony do aparatury podtrzymującej życie, oddychając przy pomocy maszyny. Doktor Strawns powoli tracił nadzieję. Wieczorem, w piątek po wypadku, Herb zadzwonił do Sary z wiadomością, że wyjeżdżają.
– Nie chciała wracać – powiedział – ale chyba przemówiłem jej do rozsądku.
– Czy z nią wszystko w porządku?
Zapadła długa cisza i dziewczyna pomyślała, że być może właśnie przekroczyła niewidzialną granicę taktu. Po chwili Herb jednak się odezwał:
– Nie wiem. A może wiem i nie chcę powiedzieć głośno, że nie. Zawsze miała zdecydowane poglądy na religię, ale po operacji, po histerektomii, ślepo się jej oddała. Dużo mówi o końcu świata. Powiązała wypadek Johnny'ego z Wniebowzięciem. Tuż przed Armageddonem Bóg ma podobno wziąć do nieba wszystkich wiernych w ich własnych ciałach.
Sara pomyślała o nalepce na zderzaku, którą gdzieś widziała: „JEŚLI WNIEBOWZIĘCIE NASTĄPI DZIŚ, NIECH KTOŚ ZŁAPIE ZA KIEROWNICĘ!"
– Tak, wiem.
– Cóż – w głosie Herba brzmiało zażenowanie – niektóre z grup, z którymi… koresponduje… wierzą, że Bóg przybędzie po wiernych w latających talerzach. To znaczy zabierze wiernych do nieba w latających talerzach. Te… sekty… udowodniły, przynajmniej na własny użytek, że niebo jest gdzieś w konstelacji Oriona. Nie, nie pytaj mnie, jak udowodniły. Vera mogłaby ci opowiedzieć. To… wiesz, Saro, dla mnie to ciężkie chwile.
– Rozumiem.
Głos Herba nabrał siły.
– Ale, na szczęście, ciągle potrafi odróżnić rzeczywistość od fantazji. Potrzebuje czasu, żeby się przystosować. Więc powiedziałem jej, że równie dobrze może czekać na to, co nadejdzie, w domu, jak tutaj. Ja… – Herb przerwał, zawstydzony. Odchrząknął i mówił dalej: – Muszę wracać do pracy. Mam robotę. Podpisałem umowy…
– Oczywiście, rozumiem. – Sara zawahała się. – A co z ubezpieczeniem? – mówiła dalej. – To… to chyba strasznie dużo kosztuje… – Teraz ona z kolei zawstydziła się.
– Rozmawiałem z panem Pelsenem, zastępcą dyrektora waszej szkoły. Johnny miał zwykłe ubezpieczenie Blue Cross, ale nie to nowe, od poważnych wypadków. Jednak Blue Cross trochę z tego pokryje. I razem z Verą mamy nasze oszczędności.
Sara poczuła przygnębienie. „I razem z Verą mamy nasze oszczędności." Jak długo książeczka kredytowa wytrzyma wydatki rzędu ponad dwustu dolarów dziennie? I właściwie po co? Żeby Johnny mógł wegetować jak roślina, sikając w rurki, a po drodze doprowadzić rodziców do bankructwa? I przywodzić matkę do szaleństwa nie spełnionymi nadziejami? Czuła, jak po policzkach płyną jej łzy, i po raz pierwszy – choć nie ostatni -stwierdziła, że żałuje, iż Johnny nie umarł i nie spoczywa w spokoju. Jakaś jej część wzdrygnęła się z przerażenia, ale ta myśl pozostała.
– Życzę wam wszystkiego najlepszego.
– Wiemy, Saro. I my życzymy ci wszystkiego dobrego. Będziesz pisać?
– No pewnie.
– Odwiedź nas, jeśli zdołasz. Pownal wcale nie jest tak daleko. – Herb zawahał się. – Wygląda na to, że Johnny znalazł sobie dobrą dziewczynę. To była poważna sprawa, prawda?
– Prawda – odpowiedziała Sara. Łzy nadal płynęły po policzkach; zrozumiała, jakie znaczenie ma to, że Herb użył czasu przeszłego. – Była.
– Do widzenia, skarbie.
– Do widzenia, Herb.
Odwiesiła słuchawkę, przez kilka sekund trzymała ją na widełkach, a potem zadzwoniła do szpitala, by dowiedzieć się o Johnny'ego. Żadnej zmiany. Podziękowała pielęgniarce z oddziału intensywnej terapii i zaczęła chodzić bez celu po mieszkaniu. Myślała o Bogu wysyłającym flotę latających spodków, zbierającym wiernych i przewożącym ich gdzieś na Oriona. Miało to dokładnie tyle sensu, ile wszystko w działaniach Boga wystarczająco szalonego, by rozwalić mózg Johna Smitha i wpędzić go w śpiączkę, która najpewniej nigdy nie miała się skończyć inaczej niż nieoczekiwaną śmiercią.
Leżała przed nią teczka z wypracowaniami pierwszoklasistów. Sara zrobiła sobie herbatę i zaczęła je poprawiać. Jeśli była w ogóle jedna chwila, w której Sara Bracknell chwyciła w ręce cugle post-Johnny'owskiej epoki swego życia, to była właśnie ta chwila.
ROZDZIAŁ 4
l
Morderca był gładki.
Siedział na ławce w parku, obok estrady, palił marlboro i podśpiewywał piosenkę z białego albumu Beatlesów: „Sam nie wiesz, jaki jesteś szczęśliwy, chłopcze, że wróciłeś, że wróciłeś, że wróciłeś do ZSRR…"
Nie był jeszcze mordercą, prawdziwym mordercą. Ale myślał o tym od dawna. Myślał o morderstwie, zbrodnia go podniecała, tak, podniecała. Nie w ten zły sposób, nie. Co do tego nie miał żadnych wątpliwości. Nadszedł właściwy czas. Nie musiał się martwić, że go złapią. Nie musiał się martwić o ślady na ubraniu. Był przecież taki gładki.
Z nieba zaczął padać drobny śnieg. Był dwunasty listopada 1970 roku i blisko trzysta kilometrów na północny wschód od tego niewielkiego miasteczka w stanie Maine John Smith trwał w nieprzerwanym śnie.
Morderca rozejrzał się po parku – turyści, którzy przybywali na pojezierze, do Castle Rock, mówili o nim „miejski park". Ale teraz nie było tu turystów. Park, zielony w lecie, był teraz żółty, łysy, martwy. Czekał, żeby zima przykryła go skromnym płaszczem śniegu. Ogrodzenie z siatki za główną bazą boiska ligi juniorów, widoczne na tle bladego nieba, pokryte było zachodzącymi na siebie grudkami rdzy. Estrada wołała o warstwę świeżej farby.
Otoczenie było przygnębiające, ale morderca nie czuł smutku. Niemal szalał z radości. Miał ochotę machać rękami i tańczyć. Tym razem nie cofnie się w ostatniej chwili.
Przydeptał butem niedopałek papierosa i natychmiast zapalił następnego. Spojrzał na zegarek. Dwie po trzeciej. Siedział i palił. Przez park przeszli dwaj chłopcy. Ćwiczyli podania piłką futbolową i nie widzieli go, bo ławki stały w zagłębieniu. Morderca przypuszczał, że kiedy na dworze jest cieplej, właśnie tu przyjeżdżają nocą te małe kurwiszony. Wiedział wszystko o małych kurwiszonach i o tym, co robią. Matka mu o tym mówiła i w i d z i a ł je na własne oczy.
Myśl o matce spowodowała, że uśmiech mordercy zbladł. Pamiętał, jak raz, kiedy miał siedem lat, matka weszła do jego pokoju bez pukania – nie pukała nigdy – i złapała go, jak się bawił swym małym. Prawie oszalała. Próbował jej powiedzieć, że to nic takiego. Nic złego. Mały po prostu stanął. On przecież nic nie zrobił, żeby mały mu stanął, nic a nic. On tylko siedział, poruszając ręką w górę i w dół. I nawet nie sprawiało mu to przyjemności. Chyba nawet zaczynał się nudzić. Ale matka prawie oszalała.