Выбрать главу

„Chcesz być jednym z tych małych kurwiszonów!" – krzyczała na niego. Jeszcze nie wiedział, co to znaczy – no, właściwie to wiedział, co to jest mały, ale nie znał tego drugiego słowa, chociaż słyszał je od starszych chłopców na boisku szkoły podstawowej w Castle Rock. „Chcesz być jednym z tych małych kurwiszonów i złapać jedną z tych chorób? Chcesz, żeby ciekła ci z niego ropa? Chcesz, żeby ci sczerniał? Chcesz, żeby ci zgnił i odpadł? Chcesz? Chcesz? Chcesz?"

Potrząsała nim, a on tylko bełkotał ze strachu; nawet wtedy była wielka, wielka jak transatlantyk, groźna, potężna kobieta, a on nie był jeszcze mordercą, tylko małym chłopcem bełkocącym ze strachu, a mały mu opadł i próbował schronić się wewnątrz jego ciała.

Kazała mu przez dwie godziny nosić na nim klamerkę do bielizny, żeby wiedział, jak to jest, kiedy złapie się jedną z tych chorób.

Pamiętał potworny ból.

Śnieg przestał padać. Morderca odpędził sprzed oczu obraz matki – robił to bez wysiłku, kiedy czuł się tak wspaniale, a nic mu z tego nie wychodziło, kiedy był w dołku.

Mały znów mu stał.

Spojrzał na zegarek. Siedem po trzeciej. Rzucił na pół wypalonego papierosa. Ktoś nadchodził.

Rozpoznał ją. To Alma. Alma Frechette z Coffee Pot po drugiej stronie ulicy. Właśnie skończyła zmianę. Znał ją, spotkał się z nią raz czy dwa. Zabrał ją do Serenity Hill w Naples. Dobrze tańczyła. Małe kurwiszony często dobrze tańczą. Był zadowolony, że to właśnie Alma.

Szła sama.

„Znów w ZS, znów w ZS, znów w ZSRR…"

– Alma! – zawołał i pomachał ręką. Dziewczyna podskoczyła, rozejrzała się i dostrzegła go. Uśmiechnęła się, podeszła do ławki, na której siedział, i przywitała się. Wstał uśmiechnięty. Nie bał się, że ktoś się może zjawić. Był nietykalny. Był Supermanem.

– Dlaczego się tak ubrałeś?

– Gładkie, nie? – Nadal się uśmiechał.

– No, ale…

– Chcesz coś zobaczyć? Na scenie? Cholernie fajna rzecz.

– A co?

– Chodź i zobacz.

– Dobrze.

Takie to proste. Poszła z nim na podium. Gdyby ktoś się pojawił, to mógłby się jeszcze wycofać. Ale nikt się nie zjawił. Nikt nie przechodził. Mieli dla siebie cały park. Białe niebo wisiało im nad głowami. Alma była drobną dziewczyną o jasnych włosach. Farbowanych jasnych włosach, był tego całkowicie pewien. Dziwki farbują włosy.

Weszli na ogrodzone miejsce dla orkiestry. Ich kroki odbijały się od desek płaskim, martwym echem. W jednym rogu leżała przewrócona podstawka na nuty. Była tu też pusta butelka po Four Roses. No tak, oczywiście, przyjeżdżały tu małe kurwiszony.

– Co? – zapytała Alma, nieco zaskoczona, nieco zdenerwowana.

Morderca uśmiechnął się radośnie i pokazał jej coś leżącego koło podstawki na nuty.

– Widzisz?

Spojrzała tam, gdzie wskazywał palcem. Na deskach leżał zużyty kondom, wyglądający jak skurczona skóra węża.

Twarz Almy znieruchomiała. Odwróciła się tak szybko, że niemal minęła mordercę.

– To wcale nie jest śmieszne…

Morderca złapał ją, szarpnął, rzucił na poręcz.

– A ty dokąd się wybierasz?

Oczy dziewczyny stały się nagle czujne i przestraszone.

– Puść mnie. Albo pożałujesz. Nie mam czasu na głupie dowcipy…

– To żaden dowcip. To żaden dowcip, ty mały kurwiszonie! – Czuł zawrót głowy z radości, że powiedział, że powiedział jej wreszcie, za kogo ją ma. Świat wirował mu przed oczami.

Alma pobiegła w lewo, w stronę niskiej barierki otaczającej scenę. Chciała ją przeskoczyć, lecz morderca złapał za kołnierz taniego płaszcza i znów szarpnął. Materiał pękł z cichym trzaskiem; dziewczyna otworzyła usta do krzyku.

Uderzył ją pięścią w otwarte usta, miażdżąc wargi o zęby. Poczuł, jak po palcach ścieka mu ciepła krew. Broniła się, próbowała go uderzyć, złapać go za ubranie, ale nie mogła. Nie mogła, bo był taki… taki…

Gładki!

Przewrócił ją na deski. Zdjął dłoń z jej twarzy i Alma znów otworzyła usta do krzyku, lecz morderca padł na nią i powietrze uszło z jej płuc z cichym stęknięciem. Teraz mogła go już poczuć, był wielki, twardy jak skała, pulsujący; już nie próbowała krzyczeć, lecz zaczęła walczyć. Jej palce ślizgały się po nim, ślizgały, ślizgały. Siłą rozłożył jej nogi i leżał pomiędzy nimi. Jedną ręką trafiła go w nos i do oczu napłynęły mu łzy.

– Mały kurwiszon – szepnął morderca i objął dłońmi szyję Almy. Zaczął ją dusić, podnosząc jej głowę i waląc nią w deski podium. Oczy dziewczyny wyszły na wierzch. Twarz zrobiła się różowa, później czerwona, później krwistopurpurowa. Walczyła coraz słabiej.

– Mały kurwiszon, mały kurwiszon, mały kurwiszon – szeptał ochryple morderca. Teraz już naprawdę był mordercą, a Alma Frechette nigdy już nie będzie ocierać się o klientów Coffee Pot. Oczy wyszły jej na wierzch jak oczy jednej z tych zwariowanych lalek, sprzedawanych w parku podczas zabawy w ostatki. Morderca dyszał ciężko. Ręce dziewczyny leżały nieruchomo na deskach. Palce mordercy niemal całkiem znikły w jej ciele.

Puścił gardło Almy, gotów złapać je znowu, gdyby się poruszyła. Ale nie poruszyła się. Po chwili morderca drżącymi rękami rozerwał jej płaszcz; pod spodem dziewczyna miała na sobie różowy fartuszek kelnerki.

Patrzyło na niego tylko białe niebo. Miejski park Castle Rock był pusty. I rzeczywiście, zgwałconą i zamordowaną Almę Franchette znaleziono dopiero następnego dnia. Szeryf był pewien, że zrobił to jakiś włóczęga. Wielkie nagłówki pojawiły się nawet w gazetach stanowych, a obywatele Castle Rock gremialnie poparli teorię szeryfa.

Czegoś tak strasznego nie mógł przecież zrobić żaden miejscowy chłopak.

ROZDZIAŁ 5

l

Herb i Vera Smith powrócili do Pownal; ich życie nadal toczyło się zwyczajnie. W grudniu Herb skończył dom w Durham. Oszczędności stopniały, jak to przewidywała Sara, i musieli zgłosić się do władz stanowych o zapomogę z powodu Poważnego Wypadku Losowego. Herb postarzał się po tym niemal jak po samym wypadku. PWL było tylko skomplikowaną nazwą dobroczynności, zasiłku. Całe życie pracował ciężko i uczciwie, tymi rękami; był pewien, że nigdy nie nadejdzie dzień, kiedy będzie musiał żebrać o stanowy dolar, ale taki dzień nadszedł.

Vera zaprenumerowała trzy nowe magazyny, które od czasu do czasu przychodziły pocztą. Wszystkie były kiepsko drukowane, a ilustrowały je chyba utalentowane dzieci. Latające spodki Boga, Nadchodzące przemienienie i Psychiczne cuda Boga. The Upper Room, przychodzący regularnie co miesiąc, leżał czasami w kopercie kilka tygodni, natomiast te trzy Vera sczytywała na strzępy. Znalazła w nich mnóstwo wzmianek, które mogły odnosić się do wypadku Johnny'ego; te właśnie „perełki" czytała swemu zmęczonemu mężowi podczas kolacji piskliwym, przenikliwym głosem, aż drżącym z zachwytu. Herb zorientował się, że ucisza ją coraz częściej i częściej; a kilka razy nawet wrzasnął, żeby przestała wygadywać bzdury i zostawiła go w spokoju. Kiedy tak krzyczał, patrzyła na niego wzrokiem, w którym niewinne cierpienie mieszało się z urazą i współczuciem, a później znikała w sypialni, by tam kontynuować swe studia. Zaczęła korespondować z magazynami, wymieniąc listy z ich współpracownikami oraz ludźmi, którzy znaleźli się w takiej samej sytuacji.

Większość z nich była całkiem do niej podobna i miała dobre serca; ludzie ci chcieli tylko pomóc, ulżyć jej w bólu, który był nie do zniesienia. Wysyłali modlitwy i paciorki swych różańców, wysyłali amulety i obietnice, że włączą prośby o Johnny'ego do swych codziennych modłów. Ale zdarzali się inni, zwykli oszuści i Herb niepokoił się, bo jego żona coraz słabiej odróżniała jednych od drugich. Otrzymała ofertę kupna drzazgi z Jedynego Prawdziwego Krzyża Pana Naszego za jedyne 99 dolarów i 98 centów. Otrzymała ofertę kupna fiolki z wodą zaczerpniętą ze źródła w Lourdes; woda ta, wtarta w czoło Johnny'ego, miała na pewno spowodować jego cudowne uzdrowienie. Fiolka kosztowała 110 dolarów plus opłaty pocztowe. Tańsza (i znacznie dla niej atrakcyjniejsza) była kaseta magnetofonowa do nieprzerwanego odtwarzania z nagranym Psalmem Dwudziestym Trzecim i Modlitwą Pańską, odmawianą przez kaznodzieję z południa, Billy'ego Humbarra. Odtwarzana przez kilka tygodni przy łóżku Johnny'ego miała, zgodnie z ulotką, szybko go uzdrowić. Do kasety dołączano błogosławieństwo Billy'ego Humbarra (Działa Tylko Chwilowo) i jego zdjęcie z autografem.