Выбрать главу

Na początku listopada zaprosił ją na randkę mechanik, który reperował jej samochód w warsztacie w Cleaves Mills. I znów niemal się zgodziła; powiedziała „nie" w ostatniej chwili. Nazywał się Arnie Tremont. Był wysoki, ciemnoskóry, uśmiechnięty i przystojny w ten drapieżny sposób, który przypominał jej trochę Jamesa Brolina z programu doktora Welby'ego, a jeszcze bardziej pewnego członka Delta Tau Delta imieniem Dan.

Lepiej zaczekać. Zaczekać i zobaczyć, co się wydarzy.

Ale nic się nie wydarzyło.

Latem 1971 roku Greg Stillson, szesnaście lat starszy i mądrzejszy od sprzedawcy Biblii, który na pustym podwórku farmy w stanie Iowa zabił kopniakami psa, siedział w Ridgeway, stan New Hampshire, w pokoju na zapleczu biura swej niedawno powstałej firmy, zajmującej się ubezpieczeniami i handlem nieruchomościami. Przez te lata niewiele się postarzał. Wokół jego oczu pojawiła się siatka zmarszczek i włosy miał dłuższe (choć nadal w granicach normy). Ciągle był potężnym mężczyzną; obrotowe krzesło zatrzeszczało, kiedy się poruszył.

Siedział, paląc papierosa, i patrzył na mężczyznę rozwalonego wygodnie w stojącym naprzeciwko krześle. Greg przyglądał się temu mężczyźnie tak, jak zoolog mógłby przyglądać się nowemu, ciekawemu okazowi.

– Coś ci padło na oczy? – zapytał Sonny Elliman.

Elliman miał ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu. Nosił wiekową, wytartą kurtkę dżinsową z obciętymi rękawami i guzikami. Bez koszuli. Nazistowski żelazny krzyż, czarny, ozdobiony białym chromem, wisiał na jego nagiej piersi. Pasek, biegnący tuż pod pokaźnym brzuszkiem, świadczącym o zamiłowaniu do piwa, miał klamrę z kości słoniowej w postaci wielkiej czaszki. Spod postrzępionych nogawek dżinsów wystawały podkute, kwadratowe noski ciężkich butów. Włosy Ellimana spadały aż na plecy, splątane i błyszczące od nagromadzonego w nich tłuszczu i oleju silnikowego. Z jednego ucha wisiał kolczyk w kształcie czarnej, ozdobionej białym chromem swastyki. Na czubku grubego palca Elliman obracał motocyklowy kask. Na plecach jego dżinsowej kurtki wyszyty był uśmiechnięty czerwony diabeł z rozdwojonym językiem. Nad portretem diabła widniał napis: „Diabelska Dwunastka", a pod nim: „Sonny Elliman, Prezes".

– Nie – odpowiedział Greg Stillson. – Nic mi nie padło na oczy oprócz faceta, który wygląda na cholernego dupka.

Elliman zesztywniał, a później rozluźnił się i roześmiał. Mimo brudu, niemal dotykalnego smrodu i nazistowskich symboli, w jego ciemnozielonych oczach błyszczała inteligencja, a nawet poczucie humoru.

– No, załatw mnie, chłopie! – powiedział. – Już to przedtem robili. Masz swoją szansę.

– Zdajesz sobie z tego sprawę, co?

– Jasne – przytaknął Elliman. – Zostawiłem moich chłopaków w Hamptons i sam tu przyjechałem. Niech spadnie to na moją głowę, chłopie. – Uśmiechnął się. – Ale jeśli złapiemy cię w podobnej sytuacji, módl się o pancerne nerki.

– Zaryzykuję. – Greg Stillson przyjrzał się mówiącemu. Obaj byli potężnie zbudowani. Ocenił, że Elliman ma z dwadzieścia kilo przewagi, ale były to jedynie mięśnie z piwa. – Załatwiłbym cię, Sonny.

Twarz mężczyzny znów wykrzywiła się w przyjaznym uśmiechu.

– Może tak, a może nie. Ale my się w to nie bawimy, chłopie. Nie bawimy się w te amerykańskie gadki jak z Johna Wayne'a. – Pochylił się, jakby zdradzał wielki sekret. – Ja osobiście, kiedy tylko dostanę kawałek szarlotki wprost od mamusi, zawsze dbam o to, żeby na nią nasrać.

– Nieładnie się wyrażasz – powiedział łagodnie Greg.

– Czego ode mnie chcesz? Dlaczego nie załatwimy sprawy? Spóźnisz się na spotkanie Młodej Izby Handlowej.

– Nie. – Greg ciągle był spokojny. – Spotykamy się we wtorek wieczorem. Mamy kupę czasu. Elliman chrząknął ze wstrętem.

– A ja sobie myślę – mówił dalej Greg – że chyba to t y chcesz czegoś ode m n i e. – Otworzył szufladę biurka i wyjął z niej trzy foliowe torebki z marihuaną. Z zielskiem pomieszane było kilka kapsułek. – Znalazłem to w twoim śpiworze. Bardzo brzydko, Sonny. Brzydki chłopiec! To nie mandat na dwieście dolarów. Za to idzie się wprost do więzienia stanowego.

– Nie masz nakazu rewizji. Najgłupszy prawnik wyciągnąłby mnie z tego, dobrze o tym wiesz.

– Nic o tym nie wiem. – Greg Stillson odchylił się w krześle i położył na biurku stopy w pantoflach kupionych poza granicą stanu, w Maine, w L.L. Bean's. – W tym miasteczku coś już znaczę, Sonny. Przy wlokłem się do New Hampshire kilka lat temu, prawie na kolanach, a już rozkręciłem całkiem niezły biznes. Pomogłem radzie miejskiej rozwiązać kilka problemów, między innymi ten, co robić z dzieciakami, których szef policji łapie z trawką… Och, nie mam na myśli łobuzów jak ty, Sonny, my wiemy, co robić z podobnymi włóczęgami, jeśli złapiemy ich z ukrytym skarbem – takim, jaki właśnie leży u mnie na biurku. Mam na myśli miłe, miejscowe dzieciaki. Tak naprawdę nikt nie chce im nic zrobić, wiesz? Uświadomiłem im to. Zamiast iść do więzienia, niech pracują dla dobra społeczności, powiedziałem. I okazało się, że to znakomity pomysł. Teraz największy miejscowy handlarz jest trenerem naszej drużyny juniorów i robi wspaniałą robotę.

Elliman sprawiał wrażenie znudzonego. Greg nagle gwałtownie postawił stopy na podłodze, złapał puchar z wypisanymi na boku literami: UNH i cisnął nim w głowę rozmówcy, chybiając nie więcej niż o centymetr. Puchar przeleciał przez pokój i rozbił się o stojącą w rogu szafkę na akta. Po raz pierwszy Elliman wyglądał na zaskoczonego. I – tylko przez chwilę – twarz tego starszego, mądrzejszego Grega Stillsona zmieniła się w twarz młodego mężczyzny, który kopniakami zabił psa.

– Masz słuchać, kiedy mówię – powiedział cicho Greg – ponieważ dotyczy to twej przyszłości na najbliższe mniej więcej dziesięć lat. I jeśli nie chcesz spędzić ich na pracy przy stemplowaniu tablic rejestracyjnych słowami ŻYJ WOLNY LUB UMRZYJ, będziesz mnie słuchał, Sonny. Będziesz udawał, że to twój pierwszy dzień w szkole, Sonny. Będziesz próbował zrozumieć wszystko za pierwszym razem, Sonny.

Elliman spojrzał na okruchy wazy, a później na Stillsona. Podszytą niepokojem cierpliwość zastąpiło prawdziwe zainteresowanie. Już od dłuższego czasu nic go tak naprawdę nie ciekawiło. Pojechał po piwo, bo się nudził. Pojechał sam, bo się nudził. A kiedy ten ważniak zatrzymał go na drodze, migając niebieskim światełkiem na wierzchu deski rozdzielczej swego kombi, Sonny Elliman przypuszczał, że będzie miał do czynienia z kolejnym wsiowym zastępcą szeryfa, broniącym swego terytorium przed wielkim, brzydkim motocyklistą na podrasowanym harleyu-davidsonie. Lecz ten gość był inny. Był… był…

Szalony! – zorientował się zachwycony Sonny. Na ścianie ma dwa dyplomy za służbę społeczną, zdjęcia, jak przemawia do członków Klubu Lwów, jest wiceprezydentem Młodej Izby Handlowej w gównianym miasteczku, w przyszłym roku zostanie prezydentem, a jest szalony jak marcowy królik!

– W porządku. Będę słuchał.

– Można powiedzieć, że moje życie układało się w kratkę – wyznał Greg. – Bywało nieźle, ale bywało też kiepsko. Nie zawsze słuchałem, co mówi prawo. Próbuję ci wytłumaczyć, Sonny, że nie mam w stosunku do ciebie żadnych uprzedzeń. Nie tak, jak inni obywatele tego miasta. Czytali w Union Leader o tym, co ty i twoi przyjaciele na motocyklach wyrabiacie w Hamptons, i mieliby ochotę wykastrować cię zardzewiałą brzytwą.

– To nie Diabelska Dwunastka – odparł Sonny. – Wywialiśmy z północy stanu Nowy Jork, żeby posiedzieć trochę na plaży, chłopie. Jesteśmy na wakacjach. To nie my rozwalamy te ichnie mordownie. To banda Aniołów Piekła rozwala tam ludziom mordy i odłam Czarnych Jeźdźców z New Jersey, ale wiesz, kto najbardziej rozrabia? Banda studenciaków. – Usta mówiącego skrzywiły się pogardliwie. – Lecz gazety nie lubią o tym pisać, co? Raczej obciążą nas niż Jasia i Małgosię.