Выбрать главу

– Nie… nie czuje się dobrze. Mówiąc prawdę, jest teraz w Vermont. Na farmie. Czeka na koniec świata.

– Co?

Herb opowiedział jej, że pół roku temu Vera zaczęła korespondować z grupą około dziesięciu osób, które nazwały się Amerykańskim Stowarzyszeniem Końca Świata. Ich przywódcą był pan Harold L. Stonkers z Racine, Wisconsin, wraz z małżonką. Państwo Stonkers twierdzili, że podczas wakacji pod namiotem zostali porwani na latający spodek. Zabrano ich do nieba, które wcale nie znajdowało się w konstelancji Oriona, lecz na planecie typu ziemskiego, krążącej wokół Arkturusa. Tam przyjęto ich do grona aniołów i pokazano im Raj. Stonkersowie zostali poinformowani, że zbliża się koniec świata, dano im dar telepatii i wysłano z powrotem na Ziemię, by zebrali wokół siebie grupkę wiernych – coś w rodzaju załogi promu kosmicznego do raju. Więc zebrała się ta dziesiątka, kupiła farmę na północ od St. Johnsbury i osiedliła się tam jakieś siedem tygodni temu, czekając na spodek, który miał po nich przylecieć.

– To czyste… – zaczęła Sara i zamilkła.

– Wiem – stwierdził Herb. – Czyste szaleństwo. Farma kosztowała ich dziewięć tysięcy dolarów. Składa się ze zrujnowanego domu i dwóch akrów ugorów. Vera wpłaciła siedemset dolarów – tylko tyle udało się jej zebrać. Nie mogłem jej zatrzymać… chyba że bym ją ubezwłasnowolnił. – Przerwał i uśmiechnął się. – Ale nie powinienem mówić o tym na twoim weselu, Saro. Ty i twój mąż będziecie mieli wszystko, co najlepsze. Jestem tego pewien.

Sara też zmusiła się do uśmiechu.

– Dziękuję, Herb. Czy ty… to znaczy, czy sądzisz, że ona…

– Wróci? Och, oczywiście. Jeśli świat nie skończy się przed zimą, to z pewnością wróci.

– Życzę ci wszystkiego najlepszego – rzekła szczerze Sara i objęła go mocno.

5

Farma w Vermont nie miała ogrzewania i w końcu października, nie doczekawszy się latającego spodka, Vera wróciła do domu. Spodek nie przyleciał, oznajmiła, ponieważ nie byli całkowicie doskonali, nie zmazali jeszcze wszystkich grzechów. Była jednak bardzo entuzjastycznie nastawiona do życia i podniesiona na duchu. Otrzymała znak we śnie. Być może jej przeznaczeniem nie było Wniebowstąpienie w latającym spodku. Coraz wyraźniej czuła, że będzie potrzebna, by prowadzić swego chłopca i wskazywać mu właściwą drogę, kiedy wreszcie wyjdzie z tej śpiączki.

Herb wpuścił ją do domu, kochał najlepiej, jak potrafił – i życie biegło dalej. Johnny był nieprzytomny już od dwóch lat.

6

Nixon ponownie został prezydentem. Amerykańscy chłopcy zaczęli wracać do domu z Wietnamu. Walter Hazlett próbował zdać egzamin adwokacki. Sara uczyła w szkole, podczas gdy on ślęczał nad testami. Jej uczniowie, niegdyś durne, niezdarne pierwszaki, chodzili już do trzeciej klasy. Dziewczyny, niedawno wyglądające jak dzieci, miały duże biusty. Gapy, niezdolne znaleźć swą klasę, grały w szkolnej reprezentacji koszykówki.

Rozpoczęła się i skończyła druga wojna arabsko-izraelska. Rozpoczęła się i skończyła blokada dostaw ropy naftowej. Rozpoczęła się era niemożliwie wysokich cen benzyny i wcale nie chciała się skończyć. Vera Smith nabrała przekonania, że Chrystus wyłoni się spod ziemi i pojawi się na biegunie południowym. Wiadomości te pochodziły z nowej broszurki (siedemnaście stron, cena cztery dolary pięćdziesiąt centów) zatytułowanej: Tropikalna kryjówka Boga. Postawiona w tej broszurce teza, zaskakująca i szokująca, brzmiała tak: niebo w istocie mieści się pod naszymi stopami i najłatwiejszy dostęp do niego znajduje się na biegunie południowym. Jeden z rozdziałów zatytułowany był: „Doświadczenia psychiczne zdobywców bieguna południowego".

Herb przypomniał jej, że niespełna rok wcześniej była przekonana, iż niebo krąży w kosmosie, najprawdopodobniej wokół Arktura.

– W to chętniej bym uwierzył niż w te bzdury o biegunie południowym – powiedział. – Mimo wszystko Biblia mówi, że niebo ma się znajdować u góry. To gorące miejsce w dole to raczej…

– Przestań – przerwała mu ostro Vera. Usta miała zaciśnięte tak, że wyglądały jak dwie cienkie, białe kreski. – Nie musisz kpić z tego, czego nie rozumiesz.

– Nie kpię.

– Bóg wie, czemu niedowiarki szydzą, a poganie atakują -powiedziała Vera. Jej oczy błyszczały ślepym blaskiem. Siedzieli przy kuchennym stole, Herb miał przed sobą kanalizacyjne kolanko, Vera stos starych magazynów National Geogra-phic, które przerzucała, szukając artykułów i zdjęć z bieguna południowego. Za oknem chmury przesuwały się bezustannie ze wschodu na zachód i liście spadały z drzew jak deszcz. Nadszedł kolejny październik, a październik był dla niej zawsze najgorszym miesiącem. Wtedy w jej oczach częściej pojawiał się ten ślepy blask i zostawał w nich na dłużej. I zawsze w październiku Herb zaczynał myśleć, że mógłby zostawić ich oboje: żonę, która według wszystkich kryteriów najprawdopodobniej oszalała, i śpiącego syna, pod każdym praktycznym względem martwego. Obracając w rękach kolanko, Herb zastanawiał się: „Mógłbym się wynieść. Wrzucić swoje rzeczy na pick-upa i wyjechać. Może na Florydę? Do Nebraski? Kalifornii? Dobry cieśla wszędzie dobrze zarobi. Mogę się wynieść".

Ale wiedział, że nie wyjedzie. Po prostu październik był miesiącem, w którym myślał o ucieczce, tak jak dla Very był prawdopodobnie miesiącem, w którym znajdowała jakąś nową ścieżkę do Chrystusa i ostatecznego zbawienia jedynego dziecka, jakie wyprodukowało jej niedoskonałe łono.

Herb sięgnął przez stół i wziął ją za rękę, chudą i taką kościstą – była to ręka starej kobiety. Vera podniosła wzrok, zaskoczona.

– Bardzo cię kocham, Vero – powiedział.

Vera uśmiechnęła się w odpowiedzi i przez jedną czarodziejską chwilę bardzo przypominała dziewczynę, o którą się starał i którą zdobył, dziewczynę, która w noc poślubną łaskotała go szczotką do włosów. Był to łagodny uśmiech; jej oczy przez chwilę patrzyły bystro, ciepłe i kochające. Na dworze wyszło słońce, rzucając na ich podwórko ostre, ruchome cienie.

– Wiem, Herb. Ja też cię kocham. Położył drugą dłoń na jej dłoniach i objął je.

– Vero?

– Słucham? – Jej oczy były takie czyste… była z nim, tylko z nim i nagle zrozumiał, jak strasznie oddalili się od siebie przez te ostatnie trzy lata.

– Vero, jeśli on się nigdy nie obudzi… Niech Bóg broni, ale… my ciągle mamy siebie, prawda? To znaczy…

Vera wyrwała mu się nagle. Jego dłonie, w których trzymał jej ręce, nagle opustoszały; nic już między nimi nie było.

– Nigdy tego nie mów. Nigdy mi nie mów, że Johnny się nie obudzi.

– Ja tylko chciałem…

– Przecież to jasne, że on się obudzi – powiedziała, patrząc na podwórko, po którym ciągle przemykały cienie. – Bóg ma wobec niego taki plan. O, tak! Czy ty myślisz, że ja tego nie wiem? W i e m, uwierz mi. Bóg powierzy wielkie dzieła mojemu Johnny'emu. Słyszałam w sercu głos Boga.

– Oczywiście, Vero. Oczywiście.

Jej palce odnalazły National Geographic i zaczęły przewracać karki.

– Ja w i e m – powtórzyła głosem niegrzecznego dziecka.

– W porządku.

Vera przeglądała magazyn. Herb oparł brodę na dłoniach, patrzył na słońce i na cienie i myślał o tym, jak szybko po złotym, zdradzieckim październiku przychodzi zima. Pragnął, żeby Johnny umarł. Kochał swego syna od samego początku. Widział zdumienie na jego małej buzi, kiedy przyniósł mu żabkę drzewną do wózka i włożył małe, żywe zwierzątko w jego dłonie. Uczył Johnny'ego, jak łowić ryby, jeździć na łyżwach i strzelać. Siedział przy nim całą noc podczas jego straszliwego starcia z grypą, w 1951 roku, kiedy gorączka osiągnęła oszałamiające czterdzieści i pół stopnia. Ukrywał łzy za podniesioną ręką, kiedy Johnny zdał maturę z wyróżnieniem i wygłosił mowę z pamięci, i nie zaciął się ani razu. Wiązało się z nim tyle wspomnień: jak uczył go prowadzić samochód, jak jednego roku pojechali na wakacje do Nowej Szkocji (Johnny miał wówczas osiem lat, stali razem na dziobie Bolera i chłopiec śmiał się, radosny i podniecony kołysaniem łodzi), jak pomagał mu odrabiać lekcje, budować domek na drzewie, rozpracować kompas, kiedy był harcerzem. Wszystkie te wspomnienia splatały się ze sobą bez żadnego chronologicznego porządku – łączyła je tylko postać Johnny'ego, Johnny'ego radośnie odkrywającego świat, który tak okrutnie go oszukał. A teraz życzył Johnny'emu śmierci, och, życzył mu jej tak gorąco; życzył mu śmierci, chciał, by jego serce stanęło, żeby spłaszczyła się linia EKG, żeby błysnął jak roztopiona świeca, z której został tylko knot w morzu wosku, żeby zmarł i uwolnił ich.