Выбрать главу

7

Sprzedawca piorunochronów przyjechał do zajazdu Cathy's w Somersworth, New Hampshire, wczesnym popołudniem upalnego letniego dnia, w tydzień po święcie Czwartego Lipca 1973 roku; a gdzieś, może wcale nie tak daleko, burze tylko czekały, by wykluć się wśród pionowych słupów ciepłych letnich prądów wznoszących.

Zatrzymał się przy zajeździe, by ugasić dokuczliwe pragnienie kilkoma piwami, a nie by coś sprzedać, lecz siłą wieloletniego nawyku spojrzał na dach długiego, niskiego budynku w wiejskim stylu. Jego równa linia na tle lśniącego, ciemnoszarego nieba spowodowała, że sięgnął po wytartą zamszową torbę, w której miał próbki towaru.

Wewnątrz zajazd był mroczny, chłodny i cichy, tylko wiszący na ścianie kolorowy telewizor wydawał z siebie stłumiony pomruk. Siedziało tu kilku stałych gości, a stojący za barem właściciel wraz z nimi oglądał Jak kręci się ten świat.

Sprzedawca piorunochronów usiadł na stołku za barem i położył torbę z próbkami na sąsiednim stołku, po lewej. Podszedł do niego właściciel.

– Cześć, przyjacielu. Co podać?

– Budweisera. Jeśli masz ochotę, to nalej jednego sobie.

– Ja zawsze mam ochotę – rzekł właściciel. Wrócił z dwoma piwami, wziął od mężczyzny dolara i położył na barze trzy dziesięciocentówki. – Bruce Carrick – dodał, wyciągając dłoń.

Sprzedawca piorunochronów potrząsnął nią.

– Nazywam się Dohay. Andrew Dohay. – Jednym łykiem wypił połowę piwa.

– Miło mi pana poznać – powiedził Carrick. Odszedł, by nalać młodej kobiecie jeszcze jedną Tequillę Sunrise, ale wrócił do Dohaya. – Spoza miasta?

– Tak – przyznał Dohay. – Komiwojażer. – Rozejrzał się wokół. – Czy zawsze tu tak pusto?

– Nie. W weekendy mam tłok i w tygodniu też mi coś wpadnie. Najwięcej zarabiam na prywatnych zabawach, jeśli w ogóle się zdarzają. Nie przymieram głodem, ale i nie jeżdżę cadilla-kiem. – Wycelował palcem w szklankę. – Nalać panu?

– Tak. I jeszcze jeden dla pana, panie Carrick.

– Bruce. – Carrick roześmiał się. – Chyba chcesz coś mi sprzedać.

– Przyszedłem tu spłukać kurz z gardła, a nie ubić interes. Ale skoro o tym wspomniałeś… – Jednym, dobrze wyćwiczonym ruchem dźwignął torbę na bar. W środku coś zadzwoniło.

– No, nadszedł mój czas – powiedział Carrick i znów się roześmiał.

Dwaj zwyczajni goście: starszy mężczyzna z brodawką na prawej powiece i młodszy, w szarej wojskowej koszuli, podeszli bliżej, żeby zobaczyć, co sprzedaje Dohay. Kobieta o wydłużonej twarzy nadal oglądała serial.

Dohay wyjął z torby trzy pręty: jeden dłuższy, z mosiężną gałką na końcu, jeden krótszy i jeden zaopatrzony w porcelanowe izolatory.

– Co u diabła… – powiedział Carrick.

– Piorunochrony – stwierdził weteran i zachichotał. – On chce ocalić ten szynk przed gniewem Bożym, Bruce. Lepiej wysłuchaj, co ma do powiedzenia.

Znów się roześmiał, a chłopak w szarej wojskowej koszuli zawtórował mu. Twarz Carricka pociemniała; sprzedawca piorunochronów zorientował się, że jakakolwiek szansa na ubicie interesu rozwiała się jak sen. Był jednak dobrym komiwojażerem, wystarczająco dobrym, by rozpoznać tę dziwną kombinację osobowości i okoliczności, która zdarza się czasem i niszczy szansę sprzedaży, nim jeszcze zacznie się wygłaszać swój tekst. Przyjął to z filozoficznym spokojem i zaczął mówić, właściwie z przyzwyczajenia:

– Kiedy wysiadałem z samochodu, zauważyłem przypadkiem, że ten piękny dom nie jest wyposażony w piorunochron… i że jest zbudowany z drewna. A za bardzo rozsądną cenę – i na doskonały kredyt, jeśli pragnąłbyś kredytu – mogę zagwarantować, że…

– … że piorun uderzy w tę budę dziś o czwartej – powiedział mężczyzna w szarej wojskowej koszuli. Weteran zachichotał.

– Proszę się nie obrazić – wtrącił Carrick – ale czy widzisz to? – Wskazał złotą szpilkę wbitą w mały kawałek drewna wiszący koło telewizora, blisko baterii błyszczących butelek. Szpilka przytrzymywała kawałki papieru. – Rachunki. Trzeba je płacić do piętnastego każdego miesiąca. Wypisano je czerwonym atramentem. A widzisz, ile tu dziś ludzi? Muszę być rozsądny. Muszę…

– Właśnie o to mi chodzi – wtrącił gładko Dohay. – Musisz być rozsądny. A kupno trzech lub czterech piorunochronów to rozsądny wydatek. Masz interes na chodzie. Nie chciałbyś, by spłonął pewnego letniego dnia od uderzenia pioruna, prawda?

– Nic by go to nie obchodziło – stwierdził weteran. – Wziąłby pieniądze z ubezpieczenia i pojechał na Florydę. Co nie, Bruce?

Carrick spojrzał na starszego mężczyznę z niesmakiem.

– No, więc pomówmy o ubezpieczeniu – przerwał im sprzedawca. Mężczyzna w szarej wojskowej koszuli stracił zainteresowanie rozmową i odszedł na bok. – Opłaty za ubezpieczenie od pożaru pójdą w dół…

– Płacę całe ubezpieczenie łącznie – powiedział stanowczo Carrick. – Słuchaj, po prostu nie mogę sobie na to pozwolić. Przykro mi. Gdybyś przyjechał pogadać ze mną w przyszłym roku…

– Tak. Może przyjadę… – stwierdził sprzedawca piorunochronów kapitulując. – Być może przyjadę. – Nikt nie przypuszcza, że może w niego uderzyć piorun, póki nie uderzy; to fakt, z którym masz do czynienia nieustannie, gdy pracujesz w tym interesie. Nie sposób przekonać takiego człowieka jak Carrick, że to absolutnie najtańsze ubezpieczenie od pożaru, jakie można dostać. Lecz Dohay miał filozoficzny stosunek do świata. W końcu mówił prawdę, kiedy powiedział, że przyszedł tu przepłukać sobie gardło.

Żeby to udowodnić i żeby dowieść, że się nie obraził, zamówił jeszcze jedno piwo. Ale tym razem nie postawił Carrickowi.

Weteran wcisnął się na stojący obok stołek.

– Chyba z dziesięć lat temu jeden facet został porażony piorunem na polu golfowym – powiedział. – Piorun zabił go na miejscu jak psa. No, to ten facet powinien nosić na głowie piorunochron, nie mam racji? – Zachichotał, chuchając zwietrzałym piwem w twarz Dohaya. Dohay uśmiechnął się z przymusem. – Monety w jego kieszeni stopiły się wszystkie. Tak słyszałem. Piorun to dziwna rzecz. Tak, dziwna. No, bo pamiętam…

Dziwna rzecz, pomyślał Dohay, pozwalając staremu mówić, instynktownie przytakując w odpowiednich miejscach. Dziwna rzecz, jasne, bo nie sprawia mu różnicy, w kogo albo w co uderza. Albo kiedy.

Skończył piwo i wyszedł, zabierając ze sobą torbę ubezpieczeń przeciw gniewowi Bożemu – może jedynych, jakie kiedykolwiek wymyślono. Upał był nie do wytrzymania, lecz mimo to zatrzymał się na opuszczonym parkingu, patrząc na równą linie dachu. Dziewiętnaście dolarów dziewięćdziesiąt pięć centów, dwadzieścia dziewięć dolarów dziewięćdziesiąt pięć centów maksimum, i ten facet nie może sobie na to pozwolić. Pierwszego roku na tym swoim łącznym ubezpieczeniu oszczędziłby siedemdziesiąt dolców, ale nie stać go na piorunochron – i nic nie można mu wytłumaczyć przy tych błaznach, co stoją obok i chichoczą.