Lecz przez następne dni coraz częściej przyglądała się Smi-thowi i w marcu była już prawie pewna, że się trochę wyprostował – nie przybierał już pozycji płodu. Zmiana była niewielka, ale była. Zastanowiła się, czy ma komuś o tym powiedzieć, i zrezygnowała. W końcu była przecież tylko salową, niewiele lepszą od pomocy kuchennej.
To nie była jej sprawa.
2
Przypuszczał, że to sen.
Był w jakimś mrocznym, ciemnym miejscu – prawdopodobnie korytarzu. Nie widział wysokiego sufitu. Zagubił się w cieniach. Ściany zrobione były z ciemnej chromowanej stali. Odchylały się od pionu. Był sam, ale do miejsca, w którym stał, docierał głos jakby z bardzo daleka. Znał ten głos: ten głos mówił do niego w innym miejscu, w innym czasie. Ten głos go przerażał. Jęczący, zagubiony, odbijał się od chromowanych ścian niczym uwięziony ptak, którego pamiętał z dzieciństwa. Ptak wleciał do szopy, w której ojciec trzymał narzędzia, i nie miał na tyle rozumu, żeby się wydostać. Przestraszył się i latał tam i z powrotem, ćwierkając z przerażenia, obijając się o ściany, aż w końcu zdechł. Ten głos brzmiał tak potępieńczo, jak przed wielu laty ćwierkanie ptaka. Nigdy nie miał się wydostać z tego miejsca.
„Planujesz całe życie i robisz, co możesz", jęczał ten upiorny głos. „Chciałeś dać mu wszystko co najlepsze, a dzieciak przychodzi do domu z włosami po tyłek i mówi, że prezydent Stanów Zjednoczonych to świnia. Świnia! Cholera, nie…"
Chciał powiedzieć temu głosowi: „U w a g a!" Chciał przestrzec ten głos, ale był niemy. Uwaga na co? Nie wiedział. Nie wiedział nawet, kim jest, chociaż podejrzewał, że kiedyś był nauczycielem, a może czyścicielem.
„J e e e z u!" – krzyknął ten daleki głos. Zagubiony, przeklęty, niknący. „J e e e…"
I cisza. Milknące echa. Później, po małej chwili, wszystko zaczynało się od nowa.
Więc po jakimś czasie – nie wiedział jakim, czas nie miał żadnego znaczenia i nie liczył się w tym miejscu – zaczął po omacku iść korytarzem, wołając (może tylko w myśli), może w nadziei, że spotka właściciela głosu i razem stąd wyjdą, może mając tylko nadzieję, że będzie go mógł pocieszyć i sam dozna pocieszenia.
Lecz głos bezustannie się oddalał, coraz słabszy i cichszy, (malutki i słabiutki) aż był już tylko echem echa. A później zamilkł. Został sam, sam szedł mrocznym i pustym korytarzem w gabinecie cieni. I zaczęło mu się wydawać, że to nie złudzenie, miraż czy sen -a w każdym razie nie zwykły sen. Było tak, jakby znalazł się w pustce, w jakimś szalonym przejściu łączącym krainę żywych ze światem martwych. Ale w którym kierunku się porusza?
Dostrzegł coś. Coś niepokojącego. Tak jakby przyłączyły się do niego duchy, jakby szły po jego obu stronach, przed nim, za nim, aż otoczyły go niesamowitym kołem – trzy razy otoczyły go kołem, trzy razy zaświeciły mu w oczy świętym strachem, tak to szło? Mógł je niemal dostrzec. Wszystkie te szepczące głosy z czyśćca. W ciemności nocy obracało się koło, koło fortuny, czerwone i czarne, życie i śmierć; i zwalniało. Na co postawił? Nie pamiętał, a powinien pamiętać, bowiem położył na szali swe życie. Tu czy tam? Musi być tak albo tak. Jego dziewczyna zachorowała. Musi ją odwieźć do domu.
Po jakimś czasie korytarz wydał mu się jaśniejszy. Najpierw myślał, że tylko tak mu się zdaje, coś w rodzaju snu we śnie, jeśli to w ogóle możliwe, lecz czas płynął i jasność stała się zbyt wyraźna, by być przywidzeniem. Ściany rozstąpiły się, aż ich prawie nie widział, i matowy czarny kolor zmienił się w smutną, ciemną szarość; kolor zmierzchu w ciepły, chmurny marcowy wieczór. Powoli nabierał przekonania, że już nie znajduje się w korytarzu, lecz w pokoju – b l i s k o pokoju, oddzielony od niego najcieńszą z błon, jak błona płodowa u dziecka, które czeka, by się narodzić. Teraz słyszał inne głosy; nie przypominały echa, choć były bezdźwięczne, huczące jak głosy bezimiennych bogów mówiących w jakimś obcym języku. Głosy te powoli stawały się coraz czystsze, aż prawie mógł je zrozumieć.
Od czasu do czasu otwierał oczy (albo wydawało mu się, że otwiera) i widział nawet właścicieli tych głosów: jaskrawe, lśniące, bezcielesne zjawy na początku pozbawione twarzy, czasami poruszające się po pokoju, a czasami pochylające nad nim. Najpierw nawet nie przyszło mu do głowy, by do nich przemówić. Za to wpadł na pomysł, że to pewnie jakiś rodzaj życia po życiu i te jaskrawe kształty to postaci aniołów.
Twarze jak głosy, z biegiem czasu stawały się coraz wyraźniejsze. Raz zobaczył matkę, pojawiającą mu się w polu widzenia i z wolna, z siłą grzmotu, mówiącą mu w twarz coś najzupełniej pozbawionego znaczenia. Kiedy indziej był to ojciec. I Dave Pelsen ze szkoły. I pielęgniarka, którą zaczynał poznawać; był przekonany, że ma na imię Mary, lub może Marie. Twarze, głosy, coraz bliższe, nabierające spójności.
Pojawiło się także coś innego: uczucie, że się z m i e n i ł. Nie lubił go. Nie ufał mu. Miał wrażenie, że – jakakolwiek była – nie jest to zmiana na lepsze. Miał wrażenie, że oznacza smutek i złe czasy. Odszedł w ciemność, mając wszystko, a teraz miał wrażenie, że wraca z ciemności bez niczego – i jakoś tajemniczo zmieniony.
Sen dobiegał końca. Jakikolwiek był, ten sen się kończył. Pokój był teraz bardzo prawdziwy, bardzo b l i s k i. Głosy, twarze…
Niedługo pojawi się w pokoju. I nagle odniósł wrażenie, że tak naprawdę chciałby odwrócić się i uciec – uciec na zawsze do tego czarnego korytarza. Czarny korytarz był zły, ale i tak lepszy niż to nowe uczucie smutku i nieuniknionej straty.
Odwrócił się, spojrzał za siebie i – tak – było tam, było tam to miejsce, gdzie ściany pokoju zmieniały się w czarny chrom, w rogu, za jednym z krzeseł, niewidzialne dla jaskrawych ludzi, którzy pojawiali się i znikali; miejsce, gdzie pokój stawał się przejściem w to, co – jak podejrzewał teraz – jest wiecznością. Miejsce, gdzie odszedł ten drugi głos, głos taksówkarza.
Tak. Teraz pamiętał. Siedzi w taksówce, kierowca biada nad długimi włosami syna, biada nad tym, że syn nazwał Nixona świnią. Długie światła na szczycie wzgórza, dwa po każdej stronie białej linii. Zderzenie. Nie czuje bólu, ale wie, że udami uderzył w licznik wystarczająco mocno, by wyrwać go z obsady. Czuł chłodną wilgoć, później zobaczył ciemny korytarz, a teraz to.
„Wybierz", powiedziało coś w jego wnętrzu, „wybierz albo wybiorą za ciebie, wyrwą cię z tego miejsca, czymkolwiek i gdziekolwiek jest, jak lekarze wyrywający dziecko z brzucha matki przy pomocy cesarskiego cięcia."
A później pojawiła się przed nim twarz Sary – musi być gdzieś tam, choć żadna z jaskrawych, pochylających się nad nim twarzy nie była jej twarzą. Musi być gdzieś tam, zaniepokojona, przerażona. Teraz prawie już do niego należy. Czuł to. Miał zamiar poprosić ją o rękę.
Uczucie niepokoju wróciło, silniejsze niż kiedykolwiek, tym razem związane z Sara. Ale pragnął jej znacznie mocniej, więc podjął decyzję. Odwrócił się tyłem do ciemnego miejsca, a kiedy, później, znów poszukał go wzrokiem, to miejsce znikło; za krzesłem była tylko gładka, biała ściana pokoju, w którym leżał. Niedługo potem zorientował się, w jakim pokoju leży; była to oczywiście szpitalna sala. Mroczny korytarz stal się tylko wspomnieniem jak ze snu, nigdy całkiem zapomnianym. Lecz znacznie ważniejszym, znacznie bliższym był fakt, że nazywa się John Smith, że ma dziewczynę imieniem Sara Bracknell i że przeżył straszny wypadek samochodowy. Podejrzewał, że miał sporo szczęścia, nie ginąc na miejscu, i żywił wielką nadzieję, że cały jego oryginalny ekwipunek jest gdzie trzeba i działa. Mógł być w rejonowym szpitalu w Cleaves Mills, ale podejrzewał, że to raczej CMWM. Z tego, jak się czuł, wnioskował, że leży tu już od dłuższego czasu – być może stracił przytomność nawet na tydzień, dziesięć dni. Najwyższy czas wrócić do życia.