Najwyższy czas wrócić do życia. O tym myślał Johnny Smith, kiedy wreszcie wszystko ułożyło się w całość i otworzył oczy.
Był siedemnasty maja 1975 roku. Pan Starret dawno wrócił do domu z wyraźnym poleceniem, że ma spacerować trzy kilometry dziennie i umilać sobie życie artykułami spożywczymi pozbawionymi cholesterolu. W pokoju leżał starszy pan toczący piętnastorundową walkę z tym mistrzem świata wszechwag, rakiem płuc. Pogrążony był w narkotycznym śnie. Oprócz niego w pokoju nie było nikogo. Dochodziła trzecia piętnaście po południu. Ekran telewizora świecił zielonkawo.
– Oto jestem – wychrypiał Johnny Smith do nikogo. Przeraziła go słabość własnego głosu. W pokoju nie było kalendarza i nie miał żadnej możliwości, by dowiedzieć się, że spał przez cztery i pół roku.
3
Pielęgniarka pojawiła się czterdzieści minut później. Podeszła do łóżka starego mężczyzny, zmieniła mu kroplówkę, poszła do łazienki i nabrała wody w plastykowy dzbanek. Podlała kwiaty, które dostał ten stary człowiek. Obok jego łóżka stało kilka bukietów, na parapecie okna i na stoliku leżało kilkanaście kart z życzeniami prędkiego powrotu do zdrowia. Johnny patrzył, jak wykonuje te zwykłe czynności, nie czując żadnej pokusy, by jeszcze raz spróbować siły swego głosu.
Pielęgniarka odstawiła dzbanek i podeszła do jego łóżka. Ma zamiar poprawić mi poduszki, pomyślał. Ich oczy spotkały się na krótko, ale wyraz jej oczu nie zmienił się. Nie wie, że się przebudziłem. Przedtem też miewałem otwarte oczy. Dla niej nie ma to żadnego znaczenia.
Pielęgniarka położyła mu rękę na karku. Miała chłodną dłoń, jej dotyk przyniósł mu ulgę i Johnny natychmiast dowiedział się, że siostra ma trójkę dzieci i że najmłodsze niemal straciło wzrok w jednym oku w dniu Czwartego Lipca. Wypadek z fajerwerkami. Chłopiec nazywa się Mark.
Podniosła mu głowę, poklepała poduszkę, położyła głowę z powrotem. Odwróciła się, poprawiając nylonowy fartuch na biodrach, a później znów spojrzała na niego, zaskoczona. Najwyraźniej z opóźnieniem stwierdziła, ze jednak jest w jego oczach coś dziwnego. Coś, czego przedtem w nich nie było.
Przyjrzała mu się z namysłem, odwróciła głowę i Johnny powiedział:
– Cześć, Marie.
Pielęgniarka zamarła; usłyszał suchy trzask – to szczęknęły nagle i gwałtownie zwierające się zęby. Przycisnęła jedną ręką coś nad piersiami – wisiał tam mały złoty krzyżyk.
– O mój Boże – powiedziała. – Pan się obudził. Właśnie m y ś l a ł a m, że wygląda pan inaczej. Skąd pan zna moje imię?
– Przypuszczam, że musiałem je gdzieś słyszeć. – Trudno mu było mówić, strasznie trudno. Język przypominał leniwego robaka, ślina najwyraźniej go nie zwilżała.
Pielęgniarka skinęła głową.
– Budził się pan już od dłuższego czasu. Lepiej pójdę do naszej dyżurki i wywołam doktora Browna i doktora Weizaka. Będą chcieli wiedzieć, że pan jest znów wśród nas. – Lecz została chwilę dłużej, patrząc na niego z nie maskowaną fascynacją, która go zaniepokoiła.
– Mam trzecie oko? – zapytał. Pielęgniarka roześmiała się nerwowo.
– Nie, oczywiście, że nie. Pan wybaczy. Dostrzegł swój parapet i przysunięty do niego stolik. Na parapecie stał przybladły fiołek afrykański i obrazek Jezusa Chrystusa – z tych, które uwielbiała jego matka. Jezus wyglądał na nim tak, jakby miał właśnie wybić zwycięską piłkę dla nowojorskich Jankesów lub zrobić coś równie wspaniałego i atletycznego. Lecz sam obrazek był żółty. Pożółkł i zwijał się na rogach. Nagle poczuł strach jak duszący koc na twarzy.
– Siostro! – zawołał. – Siostro! Pielęgniarka odwróciła się w drzwach.
– Gdzie są kartki z życzeniami? – Nagle trudno mu było oddychać. – Ten drugi gość ma… czy nikt nie przysłał mi kartki?
Siostra uśmiechnęła się wymuszonym uśmiechem, jakby coś ukrywała. Nagle Johnny zapragnął, by podeszła do jego łóżka. Wyciągnąłby rękę i dotknął jej. Gdyby tylko jej dotknął, wiedziałby, co ukrywa.
– Muszę wywołać doktora – powiedziała i odeszła, nim zdążył jej zadać następne pytanie. Johnny patrzył na afrykański fiołek, na starzejący się obrazek Jezusa, zakłopotany i przestraszony. Po krótkiej chwili znów zasnął.
4
– On się naprawdę obudził – powiedziała Marie Michaud. – Rozmawiał zupełnie przytomnie.
– W porządku – uspokoił ją doktor Brown. – Nie wątpię w to. Jeśli obudził się raz, to obudzi się także i drugi. Prawdopodobnie. To tylko kwestia…
Johnny jęknął. Otworzył oczy. Były puste, patrzyły w niebo. Później chyba zauważył Marie, bo jego spojrzenie nabrało życia. Uśmiechnął się słabo, ale twarz nadal miał niezbyt przytomną, jakby obudziły się tylko oczy, a nie cały Johnny. Maria odczuła nagle, że nie patrzy na nią, lecz w n i ą.
– Chyba nic mu nie będzie – powiedział Johnny. – Kiedy już oczyszczą uszkodzoną rogówkę, jego oko będzie jak nowe. Powinno być.
Maria westchnęła ochryple i doktor Brown spojrzał na nią.
– Co się stało?
– On mówi o moim synku. Moim Marku.
– Nie – stwierdził Brown. – Mówi przez sen i tyle. Nie rób z igły wideł, siostro.
– Dobrze. Oczywiście. Ale teraz nie śpi, prawda?
– Marie? – zapytał Johnny i uśmiechnął się niepewnie. – Zasnąłem, prawda?
– Tak – odpowiedział mu Brown. -I mówił pan przez sen. Przestraszył pan naszą Marie. Czy pan śnił?
– Nieee… nic nie pamiętam. Co powiedziałem? I kim pan jest?
– Nazywam się James Brown. Jak ten piosenkarz soulowy, tylko ja jestem neurologiem. Powiedział pan: „Chyba nic mu nie będzie, kiedy oczyszczą uszkodzoną rogówkę". Coś takiego, prawda, siostro?
– Mojego syna czeka ta operacja. Mojego Marka.
– Nic nie pamiętam – przyznał Johnny. – Chyba spałem. – Popatrzył na Browna; oczy miał teraz bystre, przestraszone. -Nie mogę podnieść rąk. Czy jestem sparaliżowany?
– Nie. Niech pan spróbuje poruszać palcami.
Johnny spróbował. Mógł poruszać palcami. Uśmiechnął się.
– Świetnie – orzekł Brown. – Jak pan się nazywa?
– John Smith.
– Dobrze, a drugie imię?
– Nie mam drugiego imienia.
– Pewnie, komu ono potrzebne. Siostro, proszę pójść do recepcji i sprawdzić, kto jest jutro na neurologii. Chciałbym zrobić panu Smithowi mnóstwo badań.
– Tak, doktorze.
– Mogłaby pani także zadzwonić do Sama Weizaka. Zastanie go pani w domu albo na polu golfowym.
– Dobrze, doktorze.
– I żadnych dziennikarzy. Pani życie od tego zależy! – Brown uśmiechał się, ale mówił poważnie.
– Nie, nie, oczywiście. – Odeszła; białe buty skrzypnęły cicho. Z jej chłopcem wszystko będzie dobrze, pomyślał Johnny. Musiałem być pewny, jeśli jej to powiedziałem.
– Doktorze Brown? Gdzie są moje kartki z życzeniami? Czyżby nikt nie przysłał mi kartki?
– Jeszcze tylko kilka pytań – powiedział gładko Brown. -Czy pamięta pan imię matki?
– Oczywiście, pamiętam. Vera.
– Panieńskie nazwisko?
– Nason.
– Imię ojca?
– Herbert. Herb. I dlaczego powiedział pan o dziennikarzach?
– Adres.
– RFD nr l, Pownal – powiedział natychmiast Johnny i zamilkł. Na jego twarzy pojawił się wyraz zaskoczenia. – To znaczy… no, mam mieszkanie w Cleaves Mills, na North Main Street numer 110. Dlaczego podałem panu adres rodziców? Nie mieszkam z nimi, odkąd skończyłem osiemnaście lat.