Выбрать главу

– A ile teraz ma pan lat?

– Proszę obejrzeć moje prawo jazdy. Chcę wiedzieć, dlaczego nie ma tu kart z życzeniami. A w ogóle, to jak długo tu leżę? Jaki to szpital?

– Centrum Medyczne Wschodniego Maine. Odpowiem na wszystkie pana pytania, jeśli tylko pozwoli mi pan…

Brown siedział przy łóżku na krześle, które przyniósł sobie z rogu – tego rogu, w którym Johnny widział kiedyś wejście do korytarza. Pisał na kartce papieru, przyczepionej do sztywnika, piórem, jakiego Johnny nigdy przedtem nie widział. Miało gruby plastykowy korpus i końcówkę z jakiegoś włókna. Wyglądało jak dziwne skrzyżowanie wiecznego pióra i długopisu.

Już samo patrzenie na to pióro spowodowało nowy przypływ nieokreślonego strachu i, bez namysłu, Johnny złapał doktora Browna za lewą dłoń. Jego ręka poruszała się niezdarnie, jakby miał do niej przywiązane piętnastokilogramowe ciężarki: kilka na przedramieniu i kilka na ramieniu. Lekko przytrzymał doktora za przegub i pociągnął. Śmieszne pióro zostawiło na papierze niebieską kreskę.

Brown spojrzał na niego, na razie tylko zaciekawiony. Później twarz zbladła mu jak papier. Wyraz jego oczu zmienił się raptownie; ciekawość zastąpiła mgiełka strachu. Wyrwał rękę – Johnny nie miał tyle siły, by ją przytrzymać – i po jego twarzy przemknęło jak błyskawica obrzydzenie, jakby dotknął go trędowaty.

A później wszystko się skończyło i doktor sprawiał wrażenie zaskoczonego i zmieszanego.

– Dlaczego pan to zrobił? Panie Smith…

Głos odmówił mu posłuszeństwa. Twarz Johnny'ego znieruchomiała; najwyraźniej zaczynał rozumieć. Miał oczy człowieka, który dostrzegł, jak w ciemności porusza się ukradkiem coś strasznego, tak strasznego, że nie da się tego opisać ani nawet nazwać.

Lecz to był fakt. Trzeba go było nazwać.

– Pięćdziesiąt pięć m i e s i ę c y? – zapytał ochryple Johnny. – Prawie pięć l a t? N i e, o mój Boże, n i e!

– Panie Smith – doktor był zupełnie oszołomiony – proszę, pan nie powinien się denerwować…

John próbował usiąść; oderwał plecy od prześcieradła może na dziesięć centymetrów i opadł na łóżko. Twarz błyszczała mu od potu. Rozglądał się wokół bezradnie.

– Mam dwadzieścia siedem lat – szepnął. – Dwadzieścia s i e d e m lat. O mój B o ż e!

Brown głośno przełknął ślinę. Kiedy Smith złapał go za rękę, fakt ten napełnił go odrazą; zaatakowały go niejasne obrazy czegoś obrzydliwego. Przypomniał sobie piknik za miastem, kiedy miał siedem czy osiem lat. Siadał i wsadził rękę w coś ciepłego i śliskiego. Rozejrzał się i zobaczył, że wsadził rękę w rojące się od robaków ciało świstaka leżącego pod krzewem lauru na gorącym sierpniowym słońcu. Krzyknął wtedy i teraz też miał ochotę krzyczeć – tylko że to uczucie znikało powoli, a na jego miejscu pojawiało się pytanie: „Skąd w i e d z i a ł? Dotknął mnie i wiedział".

Odezwało się w nim dwadzieścia lat praktyki i odsunął od siebie to przypuszczenie. Znał niezliczone przypadki pacjentów odzyskujących przytomność z jakąś mglistą wiedzą o wielu rzeczach, które działy się wokół nich, kiedy spali. Jak wszystko inne, śpiączka to kwestia stopnia. John Smith nigdy nie stał się ludzkim warzywem, jego EEG nigdy nie było płaskie, bo gdyby było, to by z nim teraz nie rozmawiał. Czasami śpiączka przypominała patrzenie przez jednostronne lustro. Dla postronnego obserwatora pacjent był zupełnie nie na chodzie, lecz jego zmysły mogły pracować w zwolnionym tempie, na pół mocy. I to właśnie był taki przypadek. Wróciła Marie Michaud.

– Zawiadomiłam neurologię. Doktor Weizak zaraz będzie.

– Sądzę, że Sam będzie musiał poczekać do jutra na zawarcie znajomości z panem Smithem. Proszę mu dać pięć miligramów valium.

– Nie chcę niczego na sen. Chcę jedynie wiedzieć, co się stało. Chcę stąd wyjść.

– Wszystkiego dowie się pan we właściwym czasie. Teraz najważniejszy jest odpoczynek.

– Odpoczywałem cztery i pół roku! – krzyknął Johnny.

– Więc dwanaście godzin nie zrobi wielkiej różnicy. – Głos Browna był nieubłagany.

W kilka chwil później siostra przetarła mu ramię spirytusem. Poczuł ukłucie igły. Zaczął zasypiać niemal natychmiast. Wydawało mu się, że siostra i lekarz mają po trzy metry wzrostu.

– Niech mi pan powie przynajmniej jedno – powiedział. Jego głos zdawał się dobiegać z bardzo, bardzo daleka. Nagle wydało mu się to bardzo ważne. – To pióro. Jak nazywa się to pióro?

– To? – Brown pokazał mu pióro z wysokości swego niesamowitego wzrostu. – Nazywa się Flair. A teraz niech pan śpi, panie Smith.

I Johnny zasnął, lecz słowo to towarzyszyło mu we śnie jak mistyczny śpiew, pełen idiotycznego znaczenia.

Flair… Flair… Flair…

5

Herb odłożył słuchawkę i dalej patrzył na nią bezmyślnie. Z drugiego pokoju dobiegał dźwięk telewizora grającego niemal na pełen regulator. Oral Roberts mówił o futbolu i uzdrawiającej mocy miłości Jezusa – obie te rzeczy musiały się jakoś łączyć, lecz Herb nie dowiedział się jak. Przeszkodził mu telefon. Głos Orała huczał jak burza. Przedstawienie wkrótce się skończy, Oral zakończy je, oznajmiając swym słuchaczom w zaufaniu, że przydarzy się im dzisiaj coś dobrego. I najwyraźniej będzie miał rację.

Mój s y n, pomyślał Herb. Kiedy Vera modliła się o cud, Herb modlił się o śmierć swego syna. I Bóg wysłuchał modlitwy Very. Co to znaczyło i w jakiej stawiało go sytuacji? I w jakiej sytuacji postawi ją?

Wszedł do dużego pokoju. Vera leżała na kozetce. Stopy w elastycznych różowych kapciach trzymała na taborecie. Miała na sobie stary szary szlafrok. Jadła pop-corn wprost z torebki. Od wypadku Johnny'ego przybrała na wadze prawie dwadzieścia kilogramów, a jej ciśnienie poszło w górę jak rakieta. Lekarz nalegał, żeby brała lekarstwa, ale Vera nie słuchała go – jeśli wolą Boga było, by miała wysokie ciśnienie, powiedziała, to będzie je miała. Herb stwierdził raz, że wola Boska nigdy nie powstrzymała jej od wzięcia proszku od bólu głowy, kiedy bolała ją głowa. Odpowiedziała swym najsłodszym i najpełniejszym cierpienia uśmiechem i użyła najsilniejszej broni: milczenia.

– Kto dzwonił? – zapytała, nie odrywając wzroku od telewizora. Oral obejmował słynnego rozgrywającego z pierwszoligowej drużyny futbolowej. Mówił do słuchających go w napięciu milionów. Rozgrywający uśmiechał się skromnie.

– …i wszyscy słyszeliście, jak ten wspaniały atleta nadużywał swego ciała, tej Świątyni Bożej. I słyszeliście… Herb wyłączył telewizor.

– Herbercie S m i t h! – Vera niemal rozsypała pop-corn siadając. – Oglądałam go. To był…

– Johnny się obudził.

– …Orał Roberts i…

Słowa Herba odebrały jej mowę. Sprawiała wrażenie, jakby skurczyła się, czekając na cios. Patrzył na nią, niezdolny powiedzieć nic więcej, chcąc czuć radość, lecz bojąc się. Tak strasznie się bojąc.

– Johnny… – przerwała, przełknęła ślinę i spróbowała jeszcze raz.- Johnny… nasz Johnny?

– Tak. Przez prawie piętnaście minut rozmawiał z doktorem Brownem. Najwyraźniej nie było to jednak to, czego się spodziewali… fałszywe przebudzenie. Mówił do rzeczy. Może się poruszać.

– Johnny się przebudził?

Podniosła dłonie do ust. Torebka z pop-cornem, na pół pusta, zsunęła się z jej kolan, wykręciła powolne salto i spadła na dywan; pop-corn rozsypał się na wszystkie strony. Zakryła usta, a ponad dłońmi jej oczy robiły się coraz większe i większe, aż przez jedną straszną sekundę Herb bał się, że mogą wypaść. Później zamknęły się. Zza przykrywających usta dłoni rozległ się cienki pisk.