Выбрать главу

– Vera? Dobrze się czujesz?

– O mój Boże dziękuję Ci spełnię Twą wolę mój Johnny oddałeś mi mojego wiedziałam że mi oddasz mój Johnny o mój Boże będę ci dziękować każdym dniem życia za mojego Johnny'ego Johnny JOHNNY… – Jej głos wzniósł się do histerycznego, triumfalnego krzyku. Herb zrobił krok do przodu, złapał za klapy szlafroka i potrząsnął nią. Czas nagle jakby zaczął się cofać – mogła to być ta noc, kiedy przez ten sam telefon, stojąc w tej samej norce, dowiedzieli się o wypadku.

Łapią nas w norce na korce, pomyślał szaleńczo Herb.

– O mój słodki Boże mój Jezu och mój Johnny cud jak mówiłam to c u d…

– Przestań, Vero!

Oczy Very były ciemne, zamglone histerią.

– Żałujesz, że się obudził? Po tych wszystkich latach, kiedy się ze mnie wyśmiewałeś? Kiedy mówiłeś ludziom, że oszalałam?

– Vero, nigdy nie powiedziałem nikomu, że oszalałaś.

– Czytali to w twoich o c z a c h! Ale mój Bóg nie kpił sobie ze mnie! Prawda? P r a w d a?

– Nie – odparł Herb. – Chyba nie.

– Mówiłam ci. Mówiłam ci, że Bóg ma plany w stosunku do Johnny'ego. I teraz dostrzegasz już w tym Jego rękę. – Vera wstała. – Muszę pojechać do Johnny'ego. Muszę mu powiedzieć. – Podeszła do szafy, w której wisiał jej płaszcz, najwyraźniej nie zdając sobie sprawy, że ma na sobie nocną koszulę i szlafrok. Była ogłupiała ze szczęścia. W jakiś niesamowity i prawie bluźnierczy sposób przypominała mu dziewczynę, z którą się niegdyś ożenił. Jej różowe kapcie wgniatały pop-corn w dywan.

– Vero…

– Muszę mu powiedzieć o Boskim planie…

– Vero.

Odwróciła się do niego, lecz jej oczy patrzyły daleko. Patrzyły na Johnny'ego.

Herb podszedł do niej i położył dłonie na jej ramionach.

– Powiesz mu, że go kochasz… że modliłaś się… czekałaś… patrzyłaś… Kto ma do tego większe prawo? Jesteś jego matką. Cierpiałaś. Czyż nie widziałem, jak cierpiałaś przez te pięć lat? Nie żałuję, że wrócił do nas, nie powinnaś tego mówić. Nie sądzę, żebym to odbierał tak jak ty, ale nie żałuję. Ja też cierpiałem.

– Doprawdy? – Jej wzrok był kamienny, dumny, pełen wątpliwości.

– Tak. I mam zamiar powiedzieć ci coś jeszcze, Vero. Będziesz trzymać buzię na kłódkę i nie wspomnisz nawet o Bogu, cudach i Wielkich Planach, póki Johnny nie stanie na własnych nogach i nie będzie mógł…

– Powiem, co muszę powiedzieć!

– …decydować o tym, co robi. Mówię ci, że zanim go omotasz, masz mu dać szansę, by coś ze sobą począł.

– Nie masz prawa tak do mnie mówić. Nie masz żadnego prawa!

– Mam prawo jako ojciec Johnny'ego – powiedział poważnie Herb. – I powołuję się na nie, może po raz ostatni w życiu. Lepiej nie wchodź mi w drogę, Vero. Rozumiesz? Ani ty, ani Bóg, ani święty, cierpiący Jezus. Rozumiesz?

Spojrzała na niego z uporem i nic nie powiedziała.

– Na razie wystarczy mu przyzwyczajanie się do myśli, że zgasł jak świeczka na cztery i pół roku. Nie wiem, czy kiedyś jeszcze będzie w stanie chodzić, mimo że jest już na miejscu terapeuta. Wiemy, że trzeba będzie przeprowadzić operację ścięgien, jeśli w ogóle ma spróbować chodzić; powiedział o tym Weizak. Prawdopodobnie czeka go kilka operacji. I jeszcze fizykoterapia, a większość z tych zabiegów jest cholernie bolesna. Więc jutro będziesz po prostu jego matką.

– Nie próbuj mówić do mnie tym tonem. Nie próbuj!

– Jeśli zaczniesz kazanie, Vero, wyciągnę cię z jego pokoju za włosy.

Patrzyła na niego, blada i drżąca. W jej oczach walczyły radość i furia.

– Lepiej się ubierz – powiedział Herb. – Powinniśmy już jechać.

Jechali do Bagnor w milczeniu. Nie czuli radości, którą powinni czuć; tylko Vera była podniecona. Siedziała na przednim siedzeniu sztywno wyprostowana, trzymając na kolanach Biblię otwartą na psalmie dwudziestym trzecim.

6

Nazajutrz, piętnaście po dziewiątej rano, do pokoju Johnny'ego weszła Marie.

– Przyszli rodzice. Jeśli ma pan ochotę, może ich pan zobaczyć.

– Tak, bardzo bym chciał. – Tego ranka Johnny czuł się znacznie lepiej, lecz na myśl o tym, że ich zobaczy, trochę się przestraszył. Miał wrażenie, że widział ich ostatnio jakieś pięć miesięcy temu. Ojciec pracował wtedy przy fundamentach domu, który najprawdopodobniej stoi już co najmniej od trzech lat. Mama upiekła mu fasolę i szarlotkę na deser i martwiła się, że jest taki chudy.

Złapał Marie za rękę i ścisnął ją lekko.

– Czy wszystko jest w porządku? To znaczy…

– Wyglądają doskonale.

– Och, to dobrze.

– Mogą dziś zostać z panem tylko przez pół godziny. I może spotkacie się jeszcze raz po południu, jeśli badania neurologiczne nie okażą się zbyt męczące.

– Polecenie doktora Browna?

– I doktora Weizaka.

– W porządku. Na razie. Sam nie jestem pewien, jak długo zniosę te ich opukiwania i nakłuwania. Marie zawahała się.

– Coś jeszcze? – zapytał ją Johnny.

– Nie… nie teraz. Pewnie tęskni pan do rodziny. Przyślę ich tu.

Czekał zdenerwowany. Drugie łóżko było puste – pacjenta z rakiem przeniesiono, kiedy Johnny spał po zastrzyku valium.

Drzwi się otworzyły. Stanęli w nich jego ojciec i matka. Johnny poczuł jednocześnie ulgę i szok; szok, ponieważ jednak się postarzeli (więc to wszystko prawda), ulgę, ponieważ zmiany te nie wydawały się śmiertelne. I jeśli można tak powiedzieć o nich, to dotyczy to także i jego.

Lecz w nim coś się zmieniło, radykalnie zmieniło – i to mogło już być śmiertelne.

Tylko o tym zdążył pomyśleć, nim znalazł się w ramionach matki, czując bijący z jej stroju ostry zapach fiołków i słysząc jej szept: „Dzięki Bogu, Johnny, dzięki Bogu, dzięki Bogu, że się obudziłeś".

Przytulił ją, najlepiej jak potrafił – jego ręce ciągle nie miały siły, by mocno ścisnąć, i szybko mdlały – i nagle, w kilka sekund, wiedział, co z nią jest, co myśli i co się jej przydarzy. Wiedza ta spłynęła na niego nagle, zbladła jak sen o czarnym korytarzu i odpłynęła. Lecz kiedy matka wypuściła go z objęć i odsunęła się, by mu się przyjrzeć, wyraz żarliwej radości w jej oczach znikł, zastąpiony tajoną obawą.

Słowa jakby same wyrwały mu się z ust:

– Zacznij brać lekarstwa, mamo. Tak będzie najlepiej.

Oczy Very rozszerzyły się, oblizała wargi… i nagle obok niej stał Herb, prawie płacząc. Stracił trochę na wadze – nie tyle, ile przybrała matka, był jednak zdecydowanie szczuplejszy. Łysiał wyraźnie, ale twarz miał nie zmienioną, zwykłą, szeroką, kochaną. Wyjął z tylnej kieszeni spodni wielką kolejarską chustkę i wytarł nią oczy. Później wyciągnął rękę.

– Cześć, synku – powiedział. – Miło, że znów jesteś z nami.

Johnny potrząsnął ręką ojca, najmocniej jak umiał; jego blada, pozbawiona siły dłoń znikła w czerwonej dłoni Herba. Przyglądał się im, jednemu i drugiemu: matce w wielkim niebiesko-szarym spodniumie, ojcu w obrzydliwym, obszarpanym garniturze, odpowiednim w sam raz dla komiwojażera sprzedającego odkurzacze w Kansas – i wybuchnął płaczem.

– Przepraszam – powiedział. – Przepraszam, tylko…

– Płacz. – Vera usiadła przy nim na łóżku. Twarz miała czysta, spokojną. Było w niej więcej matczynej troski niż szaleństwa. – Nie przejmuj się i płacz. Czasami to pomaga. I Johnny płakał.