Выбрать главу

7

Herb powiedział mu, że ciocia Germaine umarła. Vera powiedziała mu, że zebrano wreszcie pieniądze na Miejski Dom Kultury w Pownal i że budowa rozpoczęła się miesiąc temu, kiedy tylko rozmarzła ziemia. Herb dodał, że zgłosił się na przetarg, ale najwyraźniej uczciwa praca była dla nich za droga.

– Och, zamknij się, ty nieudaczniku – przerwała mu Vera. Zapadła chwila ciszy, a później Vera mówiła dalej:

– Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, iż twoje ozdrowienie jest cudem Boga, Johnny. Doktorzy stracili wszelką nadzieję. W Ewangelii według świętego Mateusza, rozdział dziewiąty, czytamy…

– Vera – powiedział Herb ostrzegawczo.

– Oczywiście, że to był cud, mamo. Wiem o tym.

– Wie… wiesz?

– Tak. I chciałbym porozmawiać z tobą na ten temat… Chciałbym się dowiedzieć, co myślisz… jak tylko znowu stanę na nogi.

Gapiła się na niego z otwartymi ustami. Johnny spojrzał ponad jej ramieniem na ojca i ich wzrok spotkał się na moment. W oczach Herba była wielka ulga. Skinął nieznacznie głową.

– Nawrócenie! – krzyknęła głośno Vera. – Mój chłopiec się nawrócił! Chwała niech będzie Bogu!

– Daj spokój, Vero – wtrącił Herb. – W szpitalu lepiej chwalić Boga po cichu.

– Chyba każdy nazwałby to cudem, mamo. Porozmawiamy o tym. Będziemy długo rozmawiać. Jak tylko stąd wyjdę.

– Wrócisz do domu – powiedziała Vera. – Do domu, w którym cię wychowywałam. Będę się tobą opiekować, wyzdrowiejesz i razem będziemy się modlić o objawienie.

Uśmiechnął się do niej, ale z wysiłkiem utrzymywał ten uśmiech na ustach.

– Jasne, mamo. Czy mogłabyś pójść do pokoju pielęgniarek i poprosić Marie o trochę soku? Albo piwa imbirowego? Chyba odzwyczaiłem się od mówienia i gardło mam…

– Oczywiście, że pójdę. – Pocałowała go w policzek i wstała. – Och, jesteś taki chudy. Ale poprawisz się, jak wrócisz do domu. – Wyszła z sali, rzucając Herbowi zwycięskie spojrzenie. Słyszeli, jak idzie korytarzem, klapiąc butami.

– Jak długo to już trwa? – zapytał cicho Johnny. Herb potrząsnął głową.

– Pogarszało się jej stopniowo od chwili wypadku. Ale zaczęło się na długo przedtem. Przecież wiesz. Pamiętasz.

– Czy…?

– Nie wiem. Na południu są jacyś ludzie, którzy hodują węże. Nazwałbym ich szalonymi. Jak ty się czujesz, Johnny? Naprawdę?

– Nie wiem. Tato, co z Sara?

Herb pochylił się i włożył dłonie między kolana.

– Przykro mi to mówić, Johnny, ale…

– Wyszła za mąż? Ma m ę ż a?

Herb nie odpowiedział. Skinął tylko głową, nie patrząc na syna.

– O, Boże! – powiedział cicho Johnny. – Tego się obawiałem.

– Od trzech lat jest panią Hazlett. On jest prawnikiem. Mają małego chłopca. John… nikt, ale to nikt nie wierzył, że się obudzisz. Oczywiście z wyjątkiem twojej matki. Nikt z nas nie miał p o w o d u, żeby wierzyć, że się obudzisz. – Głos Herba był teraz drżący, ochrypły ze wstydu. – Lekarze mówili… nie ma teraz znaczenia, co mówili. Nawet ja się poddałem. Cholernie mi wstyd przyznać się do tego, ale to prawda. Mogę cię tylko prosić, żebyś spróbował zrozumieć mnie… i Sarę.

Johnny próbował powiedzieć, że rozumie, ale z gardła wydobył tylko niewyraźne chrząknięcie. Jego ciało wydało mu się nagle chore i stare, uświadomił sobie, że poniósł niepowetowane straty. Stracony czas przycisnął go nagle do ziemi jak paleta cegieł – prawdziwych, a nie wymyślonych cegieł.

– Johnny, nie przejmuj się. Są jeszcze inne rzeczy. Dobre rzeczy.

– Zajmie mi trochę czasu, nim się do tego przyzwyczaję – wykrztusił z siebie Johnny.

– Tak, wiem.

– Widziałeś ją?

– Pisujemy do siebie od czasu do czasu. Poznaliśmy się po twoim wypadku. To miła dziewczyna, bardzo miła. Ciągle uczy w Cleaves, ale wydaje mi się, że ma skończyć w lipcu. Jest szczęśliwa, John.

– To dobrze. Cieszę się, że ktoś jest szczęśliwy.

– Synku…

– Mam nadzieję, że nie opowiadacie sobie żadnych sekretów – powiedziała radośnie Vera Smith, wracając do sali. W ręku trzymała kubek obłożony lodem. – Powiedzieli, że na sok jeszcze za wcześnie, Johnny, więc przyniosłam ci piwo imbirowe.

– Doskonale, mamo.

Vera spojrzała na Herba, na Johnny'ego i z powrotem na Herba.

– Opowiadaliście sobie jednak jakieś tajemnice? Dlaczego macie takie smutne miny?

– Właśnie powiedziałem Johnny'emu, że będzie musiał ciężko pracować, żeby się stąd wydostać – powiedział Herb. – Dużo fizykoterapii.

– Po co mówisz mu takie rzeczy? – Vera nalała piwa do kubka. – Teraz już wszystko będzie dobrze. Zobaczycie. Włożyła do kubka plastykową słomkę i wręczyła go synowi.

– A teraz wypij do dna – powiedziała z uśmiechem. – To zdrowe.

John wypił wszystko. Czuł w ustach gorzki smak.

ROZDZIAŁ 7

l

– Proszę zamknąć oczy – powiedział Weizak.

Weizak był mały, okrąglutki i miał wręcz nieprawdopodobną fryzurę z długimi baczkami. Johnny nie mógł przyzwyczaić się do tych wszystkich włosów. W 1970 roku ktoś z takim uczesaniem musiałby bić się w każdym barze we wschodnim Maine, a mężczyznę w wieku Weizaka z pewnością uznano by za wystarczająco dorosłego, by trafił wprost do więzienia.

Tyle włosów. Rany!

Zamknął oczy. Głowę miał pokrytą elektrodami, do których podłączone były przewody prowadzące do wbudowanego w ścianę EEG. Przy konsoli EEG, który cierpliwie wypluwał z siebie szeroką wstęgę papieru, stała pielęgniarka i doktor Brown. Johnny żałował, że pielęgniarką nie była Marie Michaud. Trochę się bał.

Doktor Weizak dotknął jego powiek i Johnny drgnął.

– Nie… nie ruszaj się, Johnny. To ostatnie. No… już.

– W porządku, doktorze – odezwała się pielęgniarka. Cichy szum.

– W porządku, Johnny. Wygodnie ci?

– Mam wrażenie, jakby ktoś położył mi monety na oczach.

– Doprawdy? Szybko się do tego przyzwyczaisz. Pozwól, że ci objaśnię procedurę. Za chwilę poproszę cię, żebyś wyobraził sobie różne rzeczy. Będziesz miał mniej więcej dziesięć sekund na każdą, a tych rzeczy jest dwadzieścia. Rozumiesz?

– Tak.

– Doskonale. Zaczynamy, doktorze Brown?

– Wszystko gotowe.

– Doskonale, Johnny. Proszę, wyobraź sobie stół. Na stole leży pomarańcza.

Johnny pomyślał przez chwilę i zobaczył mały stolik do kart ze składanymi, stalowymi nóżkami. Na stoliku, nieco z boku, leżała duża pomarańcza; na jej nierównej skórce widniała nalepka z napisem: „SUNKIST".

– Dobrze – powiedział Weizak.

– Czy to coś widziało moją pomarańczę?

– Nie… to znaczy tak, w sposób symboliczny. Maszyna śledzi twe fale mózgowe. Szukamy przeszkód, Johnny. Obszarów uszkodzonych. Wskazówek, że istnieje gdzieś jeszcze wzmożone ciśnienie śródczaszkowe. A teraz proszę, żebyś dał sobie spokój z pytaniami.

– Dobrze.

– Proszę, wyobraź sobie teraz telewizor. Jest włączony, ale nie odbiera żadnej stacji.

Johnny zobaczył telewizor, który stał u niego w mieszkaniu – stał n i e g d y ś. Rozjaśniony ekran śnieżył. Ramiona anteny, rozłożone jak królicze uszy, dla lepszego odbioru owinięte były srebrną folią.

– Dobrze.

Padały kolejne polecenia:

– Wyobraź sobie stolik piknikowy stojący w lewej części zielonego trawnika. Johnny pomyślał i zobaczył leżak. Zmarszczył czoło.

– Coś nie w porządku? – zapytał go Weizak.

– Nie, nie – powiedział i skupił się bardziej.

Piknik. Steki, barbecue… kojarz, cholera, kojarz! Tak trudno zobaczyć w wyobraźni stolik piknikowy, kiedy w życiu widziało się ich tylko parę tysięcy? Kojarz, aż go zobaczysz. Plastykowe łyżki i widelce, papierowe talerzyki, ojciec w kucharskiej czapie trzyma w ręku długi widelec; ma na sobie fartuch, na którym chwiejnymi literami wypisane jest: KUCHARZ MUSI SIĘ NAPIĆ. Tata smaży hamburgery i zaraz wszyscy usiądą do… No, jest!