– Jak widzisz, włożyłem smoking.
– Wyglądasz doskonale. – Pocałowała go w policzek i przez głowę przeleciały mu setki wspomnień jak rozsypana talia kart. Usiadła na krześle, skrzyżowała nogi i zaczęła skubać rąbek spódnicy.
Patrzyli na siebie w milczeniu.
Johnny zauważył, że jest bardzo zdenerwowana. Gdyby ktoś teraz położył jej rękę na ramieniu, prawdopodobnie podskoczyłaby pod sam sufit.
– Nie wiedziałam, czy powinnam przyjść – powiedziała. – Ale bardzo chciałam.
– Cieszę się, że przyszłaś.
Jak obcy ludzie w autobusie, pomyślał, rozczarowany. To o wiele za mało.
– No i co słychać? Johnny uśmiechnął się.
– Byłem na wojnie. Chcesz zobaczyć zaszczytne rany? – Podniósł koszulę nad kolana, pokazując blizny w kształcie litery S, które już zaczynały się goić, ale ciągle były czerwone i poprzecinane szwami.
– O mój Boże, co oni ci tu robią?
– Chyba próbują złożyć Humpty Dumpty'ego – stwierdził. -Wszystkie konie króla, wszyscy ludzie króla i wszyscy doktorzy króla. Przypuszczam… – przerwał, bo Sara rozpłakała się.
– Nie mów tego w ten sposób, Johnny – powiedziała. – Proszę, nie mów tego w ten sposób.
– Przepraszam. Ja tylko… ja tylko próbowałem żartować. – Czy rzeczywiście właśnie o to mu chodziło? Czy próbował zbyć to żartem, czy też był to jego sposób na powiedzienie jej: „dziękuję, że przyszłaś mnie odwiedzić, tną mnie tu na kawałki"?
– Potrafisz…? Potrafisz sobie z tego żartować? – Wyjęła z torebki papierową chusteczkę i wytarła nią oczy.
– Niezbyt często. Chyba dlatego, że cię znów zobaczyłem… podniosłem gardę, Saro.
– Wypuszczą cię?
– Kiedyś tak. To jak na Dzikim Zachodzie, czytałaś o tym kiedyś? Wszyscy Indianie ze szczepu rzucą tomahawkiem i jeśli przeżyję, będę wolny.
– Latem?
– Nie… chyba jeszcze nie.
– Tak mi przykro, że to się zdarzyło – powiedziała tak cicho, że ledwie mógł ją usłyszeć. – Ciągle zastanawiam się nad tym, dlaczego… jak to się stało, że wszystko się zmieniło… nie mogę przez to spać. Gdybym nie zjadła tego nieświeżego hot-doga… gdybyś został zamiast wracać… – Potrząsnęła głową i spojrzała na niego. Oczy miała zaczerwienione. – Wygląda na to, że czasami kapitał nie przynosi zysków.
Johnny uśmiechnął się.
– Podwójne zero. Wszyscy tracą. Hej, pamiętasz? Załatwiłem to koło, Saro!
– Tak. Wygrałeś przeszło pięćset dolarów. Patrzył na nią, nadal się uśmiechając, ale tym razem w jego uśmiechu było zaskoczenie, nawet ból.
– Powiedzieć ci coś zabawnego? Lekarze sądzą, że mogłem przeżyć, ponieważ kiedy byłem mały, doznałem już jakiegoś urazu głowy. Ale ja nic nie pamiętam i moi rodzice też. Tylko wydaje mi się, że ile razy o tym pomyślę, widzę błysk tego koła fortuny… i czuję zapach palącej się gumy.
– Może wypadek samochodowy… – powiedziała Sara z powątpiewaniem.
– Nie, to chyba nie o to chodzi. Tylko… może koło było ostrzeżeniem, a ja je zignorowałem. Podniosła głowę.
– Nie mów tak, Johnny. Wzruszył ramionami.
– A może po prostu w jeden wieczór zużyłem zapas szczęścia na cztery lata? Ale popatrz na to, Saro! – Ostrożnie, z wyraźnym bólem, Johnny zdjął nogę ze stołeczka, zgiął ją o dziewięćdziesiąt stopni, wyprostował i znów położył na stołku. – Być może uda im się jednak złożyć Humpty Dumpty'ego? Kiedy się obudziłem, nie potrafiłem tego zrobić i nie mogłem wyprostować nogi tak, jak ją prostuję teraz.
– I możesz myśleć, Johnny! Możesz mówić. Wszyscy sądziliśmy, że… wiesz.
– Wiem. Johnny Kalafior.
Znów zapadła cisza, ciężka, niezręczna. Przełamał ją pierwszy, mówiąc ze sztucznym ożywieniem:
– A jak tam u ciebie?
– Cóż… wyszłam za mąż. Przypuszczam, że wiesz o tym?
– Tata mi powiedział.
– To taki wspaniały człowiek. – I nagle Sara wybuchła: – Nie mogłam czekać, Johnny. Z tego powodu też mi głupio. Lekarze mówili, że nigdy z tego nie wyjdziesz, że stopniowo będziesz odchodził, aż… aż odejdziesz. A nawet gdybym wiedziała… – Spojrzała na niego, jakby nie wiedziała, co zrobić, jakby próbowała się bronić. – Nawet gdybym wiedziała, John-ny, to chyba nie potrafiłabym czekać. Cztery i pół roku to strasznie długo.
– Tak. O, tak. To cholernie długo. Chcesz usłyszeć coś niesamowitego? Kazałem im przynieść tygodniki z czterech lat tylko po to, żeby zobaczyć, kto umarł. Truman. Janis Joplin. Jimi Hendrix… Jezu, myślę o tym, jak grał Purple Haze, i nie mogę w to uwierzyć. Dan Blocker. I ty, i ja. Po prostu odeszliśmy.
– Tak mi przykro – Sara szeptała. – Tak cholernie wstyd. Ale kocham tego faceta, Johnny. Bardzo go kocham.
– To dobrze. Tylko to się liczy.
– Nazywa się Walter Hazlett i jest…
– Chyba chętniej posłuchałbym o twoim dziecku – przerwał jej. – Nie gniewaj się, dobrze?
– Jest słodki – zaczęła Sara z uśmiechem. – Ma już siedem miesięcy. Daliśmy mu na imię Dennis, ale nazywamy go Denny. Po dziadku od strony ojca.
– Przyprowadź go kiedyś. Chciałbym go zobaczyć.
– Przyprowadzę – powiedziała Sara i uśmiechnęli się do siebie fałszywie, wiedząc doskonale, że nic takiego nigdy się nie zdarzy. – Johnny, czy czegoś potrzebujesz?
Tylko ciebie, mata. Ciebie i żeby mi zwrócono cztery i pół roku.
– Nie – powiedział. – Nadal uczysz?
– Tak, przynajmniej jeszcze przez jakiś czas.
– I ciągle wdychasz tę wstrętną kokainę?
– Och, Johnny, nic się nie zmieniłeś. Ciągle żartujesz.
– Ciągle żartuję – zgodził się i znów, z niemal słyszalnym stukiem, zapadła cisza.
– Czy mogę kiedyś jeszcze przyjść w odwiedziny?
– Jasne. To będzie świetnie. – Johnny zawahał się, nie chcąc, by skończyło się to w sposób tak nieokreślony, nie chcąc zranić ani jej, ani siebie, jeśli tylko dałoby się tego uniknąć. Chciał jej powiedzieć coś szczerego.
– Saro, zrobiłaś, co należało.
– Naprawdę? – Uśmiechnęła się, ale jej usta drżały. – Nie jestem pewna. Wydaje mi się, że to takie okrutne i… nic na to nie poradzę, ale takie złe. Kocham męża i dziecko, a kiedy Walt mówi, że któregoś dnia zamieszkamy w najpiękniejszym domu w Bagnor, ja mu wierzę. Mówi, że pewnego dnia będzie się ubiegał o miejsce Billa Cohena w Kongresie, i w to też wierzę. Mówi, że pewnego dnia ktoś z Maine zostanie wybrany prezydentem, i w to też prawie już uwierzyłam. Przyszłam tu, spojrzałam na twoje biedne nogi i… – Znów zaczęła płakać. – Wyglądają, jakby ktoś przepuścił je przez mikser, a ty jesteś tak okropnie c h u d y…
– Nie, Saro, nie.
– Jesteś taki chudy i to wydaje mi się złe i okrutne, i ja tego nienawidzę, nienawidzę tego, bo to się nie powinno zdarzyć, wcale nie powinno, wcale!
– Czasami chyba nic nie jest tak, jak powinno. Okropny jest ten nasz świat. Czasami robisz po prostu to, co musisz, i starasz się przeżyć. Idź i bądź szczęśliwa. A jeśli chcesz przyjść w odwiedziny, przyjdź. I przynieś ze sobą planszę do cribbage.
– Przyniosę. Przepraszam, że się rozpłakałam. Nie udało mi się cię rozbawić, prawda?
– Wszystko w porządku – odpowiedział jej z uśmiechem. – I daj sobie spokój z kokainą, mała. Nos ci od tego odpadnie. Sara prawie zdołała się roześmiać.
– Ten sam stary Johnny – powiedziała. Pochyliła się nagle i pocałowała go w usta. – Och, Johnny, wyzdrowiej wreszcie. Przyjrzał się jej z namysłem, kiedy się prostowała.