Sara zapukała i głos Johnny'ego, dziwnie stłumiony, odpowiedział:
– Otwarte!
Marszcząc czoło, popchnęła drzwi. Mieszkanie pogrążone było w całkowitej ciemności, której nie rozpraszało słabe, żółte światełko, mrugające pół przecznicy dalej. Meble rzucały złowrogie cienie.
– Johnny…?
Zastanawiając się, czy przypadkiem nie wysiadły bezpieczniki, Sara zrobiła nieśmiały krok naprzód… i wtedy nagle pojawiła się przed nią twarz, straszna twarz rodem z koszmaru. Świeciła upiorną, zgniłą zielenią. Jedno oko miała otwarte i wydawało się, że spogląda na nią z urazą i strachem; drugie oko, zamknięte, ściągało ją w przedziwnym grymasie. Lewa strona, ta z otwartym okiem, wydawała się normalna, lecz prawa była pyskiem potwora; grube, odwinięte wargi obnażały wystające, świecące zęby.
Sara krzyknęła piskliwie, zrobiła jeden chwiejny krok wstecz, a wtedy zapaliły się światła i znów była w mieszkaniu Johnny'ego, a nie w jakiejś czarnej próżni; na wiszącym na ścianie plakacie Nixon próbował sprzedawać używane samochody, na podłodze leżał pleciony dywan, który zrobiła matka Johnny'ego, pełno było butelek po winie, w które wsadzono świece. Twarz przestała świecić i dziewczyna dostrzegła, że była to po prostu tania maska Halloween, nic więcej. Błękitne oko Johnny'ego patrzyło na nią z otwartego oczodołu.
Zdjął maskę, uśmiechając się do niej przyjaźnie. Miał na sobie sprane dżinsy i brązową bluzę.
– Szczęśliwego Halloween – powiedział.
Serce ciągle biło jej mocno; przeraził ją ogromnie.
– Bardzo śmieszne – powiedziała i odwróciła się do wyjścia. Nie znosiła, jak sieją straszy. Złapał ją w drzwiach.
– Hej… Przykro mi.
– Powinno ci być przykro. – Przyjrzała mu się chłodno; a w każdym razie miało to być chłodne spojrzenie. Gniew ustępował. Po prostu nie sposób długo złościć się na Johnny'ego, na tym polegał problem. Czy go kochała, czy nie – a ciągle starała się rozwiązać ten dylemat – nie potrafiła przez dłuższy czas czuć się w jego towarzystwie nieszczęśliwie albo się na niego obrazić. Pomyślała, czy komuś kiedyś udało się zaciąć w złości na Johnny'ego, i była to myśl tak głupia, że nie sposób było się nie uśmiechnąć.
– No, już lepiej. Bracie, myślałem, że sobie pójdziesz.
– Nie jestem bratem.
Johnny przyjrzał się jej uważnie.
– Zauważyłem.
Sara miała na sobie obszerne futro – sztuczne szopy czy coś równie wulgarnego – i jego niewinna aluzja sprawiła, że znowu się uśmiechnęła.
– Pod tym nic nie widać.
– O, nie. Ja widzę.
Objął ją i pocałował. Nie miała zamiaru oddać mu pocałunku, ale w końcu, oczywiście, oddała.
– Przepraszam, że cię przestraszyłem – powiedział i nim wypuścił ją z objęć, potarł po przyjacielsku jej nos swoim. Podniósł maskę. – Przypuszczałem, że podskoczysz na jej widok. Założę ją w piątek w świetlicy.
– Och, Johnny, to nie wpłynie dobrze na dyscyplinę!
– Jakoś z tego wybrnę – odparł z uśmiechem. I, do diabła, oczywiście jakoś z tego wybrnie!
Ona sama przychodziła co dzień do szkoły w wielkich „profesorskich" okularach, z włosami ściągniętymi w tył głowy i zawiązanymi w kok tak ściśle, że niemal słychać było, jak krzyczą. Nosiła sukienki kończące się powyżej kolan i to w czasach, kiedy u większości jej uczennic kończyły się tuż poniżej majtek (A mam nogi lepsze od każdej z nich – pomyślała gniewnie). Kazała siadać w ławkach w porządku alfabetycznym, co w myśl zasad statystyki powinno trzymać rozrabiaków z dala od siebie, i zawsze wysyłała tych, którzy sprawiali jej kłopoty, do zastępcy dyrektora, wychodząc z założenia, że w odróżnieniu od niej on ma za to dodatkowo pięćset dolców na rok. A mimo to każdy dzień był nie kończącą się bitwą z demonem młodych nauczycieli: dyscypliną. Bardziej niepokoiło ją jednak to, że zaczęła wyczuwać, iż istnieje gdzieś kolektywne, powołane samo przez siebie jury – może jakaś zbiorowa, szkolna świadomość – oceniające każdego nowego nauczyciela, a werdykt, który szykuje w jej sprawie, nie będzie szczególnie korzystny.
Johnny, przynajmniej na pozór, sprawiał wrażenie antytezy dobrego nauczyciela. Wędrował z lekcji na lekcję pogrążony w przyjaznej światu zadumie i często się spóźniał, bo podczas przerwy musiał uciąć sobie pogawędkę na korytarzu. Pozwalał uczniom siadać, gdzie im się żywnie podobało, i tym sposobem nikt nigdy nie siedział na tym samym miejscu przez dwa kolejne dni (a klasowe łobuzy grawitowały oczywiście ku tylnym ławkom). Przy tym systemie Sara nie poznałaby nazwisk uczniów do marca – zaś Johnny miał je już porządnie poukładane w głowie.
Był wysoki i garbił się; uczniowie nazywali go Frankensteinem, czym wydawał się raczej rozbawiony niż oburzony. Lecz mimo wszystko jego klasy zachowywały się cicho i spokojnie, a wagary prawie się nie zdarzały (dla Sary wagarowicze byli ciągłym problemem). To samo jury wyraźnie go akceptowało. Należał do tych nauczycieli, którym uczniowie po dziesięciu latach dedykują szkolną księgę pamiątkową. A ona nie. Zastanawiała się czasami dlaczego i doprowadzają to do szaleństwa.
– Napijesz się piwa, nim wyjdziemy? Kieliszek wina? Cokolwiek?
– Nie, ale mam nadzieję, że jesteś nadziany – odpowiedziała, biorąc go pod rękę. Postanowiła się już na niego nie wściekać. – Zawsze jem co najmniej trzy hot-dogi. Zwłaszcza na ostatnim jarmarku w roku. – Wybierali się do Esty, trzydzieści kilometrów na północ od Cleaves Mills. Jedynym, a w dodatku wątpliwym tytułem do sławy tego miasteczka był fakt, że odbywał się tam ABSOLUTNIE OSTATNI JARMARK W ROKU W NOWEJ ANGLII. Jarmark miał się zakończyć w piątkową noc, w Halloween.
– Biorąc pod uwagę, że płacą nam w piątki, jest nieźle. Mam osiem dolców.
– O mój Boże – szepnęła Sara, przewracając oczami. – Wiedziałam, że jeśli wytrwam w czystości, pewnego dnia spotkam bogatego królewicza.
Johnny uśmiechnął się i kiwnął głową.
– My, alfonsi, zarabiamy wielkie pieniądze, mała. Wezmę kurtkę i już nas nie ma.
Spojrzała za nim niecierpliwie, choć z sympatią, a głos, który coraz częściej rozbrzmiewał w jej głowie – pod prysznicem lub kiedy czytała książkę, kiedy sprawdzała prace albo robiła kolację tylko dla siebie – odezwał się znowu, podobny do trzydziestosekundowych urzędowych komunikatów w telewizji: To miły chłopak i tak dalej, łatwo by się z nim żyto, jest zabawny, nie będziesz przez niego płakać. Ale czy to miłość? To znaczy, czy to wszystko, czego możesz oczekiwać? Nawet kiedy się uczysz jeździć na rowerku, musisz spaść kilka razy i zdrapać skórę z obu kolan. Nazwij to inicjacją. A to przecież tak n i e w i e l e.
– Muszę iść do łazienki – zawołał do niej Johnny.
– Aha. – Uśmiechnęła się. Należał do ludzi, którzy zawsze informowali o swych potrzebach naturalnych, Bóg jeden wie czemu.
Podeszła do okna i spojrzała na główną ulicę. Dzieciaki wjeżdżały na parking koło O'Mike'a, najpopularniejszego baru z pizzą i piwem. Nagle zamarzyła, by być z nimi, by być jedną z nich, by nie pamiętać wszystkich tych problemów albo jeszcze ich nie dożyć. Na uniwersytecie nic nikomu nie grozi. To kraj, który nie istnieje, w którym wszyscy, nawet nauczyciele, mogą należeć do drużyny Piotrusia Pana i nigdy nie dorosnąć. A zawsze znajdzie się Nixon czy inny Agnew, by zagrać rolę Kapitana Haka.