Выбрать главу

Obrączka z pluskiem wpadła w czystą wodę i zatonęła, obracając się leniwie. Wydawało się jej, że kiedy osiadała na porcelanowym dnie toalety, rozległ się cichy brzęk, ale prawdopodobnie była to tylko jej wyobraźnia. Zaczynała boleć ją głowa. Powietrze na strychu było gorące, nieświeże, śmierdzące. Lecz pocałunek Johnny'ego – ten był taki słodki. Taki słodki.

Nim pomyślała, co właściwie robi (i z pośpiechem, zapobiegając jakiejkolwiek ingerencji rozsądku), Sara pociągnęła za sznurek i spuściła wodę. Woda spłynęła z hukiem i szumem, który pewnie wydawał się jej głośniejszy, bo zamknęła oczy. Kiedy je znów otworzyła, obrączka znikła. Znikła już raz, a teraz znikała po raz drugi.

Nagle Sara poczuła, jak uginają się pod nią kolana, i usiadła na krawędzi wanny, kryjąc twarz w dłoniach. Jaką ma strasznie rozpaloną twarz. Nie wróci już do szpitala i nigdy nie zobaczy Johnny'ego. To był kiepski pomysł. Zdenerwowała się. Walt przyprowadzał na kolację ważnego dyrektora, miała butelkę Mondavi i tę pieczeń, która wyrwała dziurę w ich budżecie, i od tej pory tylko o tym będzie myśleć. Powinna myśleć o tym, jak bardzo kocha Walta, i o śpiącym w łóżeczku Dennym. Powinna myśleć o tym, że jeśli raz dokonało się wyboru w tym szalonym świecie, to trzeba z nim żyć. I nie wolno jej już nigdy myśleć o Johnnym Smisie i jego krzywym, uroczym uśmiechu.

9

Kolacja okazała się wielkim sukcesem.

ROZDZIAŁ 10

l

Lekarz zapisał Verze środek na nadciśnienie pod nazwą hydrodiuril. Lek niewiele obniżył jej ciśnienie („tyle co za grosz", jak z upodobaniem pisała w listach), natomiast sprawił, że czuła się chora i słaba. Musiała siadać i odpoczywać po sprzątnięciu domu elektroluksem, po wejściu schodami na górę oddychała jak zdyszany pies w gorące, sierpniowe popołudnie. Gdyby Johnny nie powiedział, że to wyłącznie dla jej dobra, od razu wyrzuciłaby te pigułki przez okno.

Lekarz wypróbował drugi środek, po którym serce biło jej tak szybko, że sama przestała go brać.

– Musimy próbować na chybił trafił – powiedział doktor. – W końcu cię wyleczymy, Vera. Nie martw się.

– Ja się nie martwię. Pokładam ufność w Panu Bogu.

– Oczywiście, racja. To najzupełniej w porządku.

Pod koniec czerwca lekarz zdecydował się na kombinację hy-drodiurilu i innego środka pod nazwą aldomet – grubych, drogich, żółtych, obrzydliwych pigułek. Kiedy zaczęła brać oba lekarstwa naraz, co piętnaście minut musiała robić siusiu. Miała bóle głowy i palpitacje serca. Lekarz powiedział, że jej ciśnienie poszło w dół i znów było normalne, ale ona wcale mu nie wierzyła. Po co w końcu są ci doktorzy? Spójrzcie tylko, co zrobili jej synowi, jej Johnny'emu – pocięli go jak rzeźnik mięso! Miał już trzy operacje, wygląda jak potwór ze szwami na rękach, na nogach i na szyi, i ciągle jeszcze nie może chodzić, i musi używać stelażu na kółkach jak stara pani Sylvester. Jeśli jej ciśnienie obniżyło się, to dlaczego cały czas czuje się taka połamana?

– Musisz dać sobie dość czasu, żeby organizm przyzwyczaił się do lekarstw – tłumaczył jej Johnny. Była pierwsza niedziela lipca i jego rodzice przyjechali na cały weekend. Johnny właśnie wrócił z hydroterapii, blady i zmęczony. W każdej dłoni trzymał małe ołowiane kulki, podnosił je i opuszczał na kolana, ćwicząc mięśnie ramion. Gojące się blizny, przecinające łokcie i przedramiona jak kreski ułamkowe, napinały się i rozluźniały.

– Zaufaj Bogu – powiedziała Vera. – Nie trzeba wierzyć tym idiotyzmom. Zaufaj Bogu, a On ci dopomoże.

– Vera… – wtrącił Herb.

– Żadna „Vera"! To i d i o t y z m y! Czyż Biblia nie mówi: „Poproś, a będzie ci dane, pukaj, a otworzą ci"? Nie ma żadnego powodu, żebym brała wszystkie te złe lekarstwa, i nie ma powodu, by mój chłopiec pozwolił tym wszystkim lekarzom się torturować. To złe, to mu wcale nie pomaga, to jest g r z e c h!

Johnny położył ołowiane kulki na łóżku. Mięśnie jego ramion drżały. Miał mdłości, był wyczerpany i nagle strasznie rozzłościł się na matkę.

– Bóg pomaga tym, którzy sami sobie pomogą – powiedział. – Ty wcale nie pragniesz chrześcijańskiego Boga, mamo. Pragniesz magicznego dżina, który wyskoczy z butelki i spełni twoje trzy życzenia.

– Johnny!

– Ale to prawda.

– To lekarze nabijają ci głowę takimi pomysłami! Tymi szalonymi pomysłami! – Usta Very drżały, oczy miała szeroko otwarte… i suche. – Bóg obudził cię ze śpiączki, byś czynił Jego wolę. Ci inni, oni tylko…

– Tylko próbują pomóc mi stanąć na własnych nogach, bym nie musiał czynić woli boskiej z inwalidzkiego wózka aż do końca życia.

– Nie kłóćmy się – powiedział pojednawczo Herb. – Nie powinno być kłótni w rodzinie. -I na świecie nie powinno być huraganów, ale huragany pojawiają się każdego roku i Herb niczemu nie mógł zapobiec. Nadchodził huragan.

– Gdybyś tylko zaufał Bogu, Johnny… – zaczęła Vera, w ogóle nie zwracając uwagi na męża.

– Nigdy już nikomu nie zaufani.

– Przykro mi słyszeć to z twych ust – stwierdziła. Głos miała formalny, pełen rezerwy. – Sługi szatana są wszędzie. Próbują stanąć między tobą a twoim przeznaczeniem. Mam wrażenie, że idzie im całkiem nieźle…

– Chcesz za wszelką cenę uczynić z tego coś… coś wielkiego i wspaniałego, prawda? Powiem ci, co to było, to był tylko głupi wypadek, dzieciaki ścigały się w samochodach i przez przypadek przerobiły mnie na sieczkę. Wiesz, czego chcę, mamo? Chcę wydostać się stąd, to wszystko. Chcę, żebyś znowu zaczęła brać lekarstwa i… i spróbowała stanąć twardo na ziemi. To wszystko.

– Wychodzę. – Vera wstała. Jej twarz była blada, ściągnięta bólem. – Będę się za ciebie modliła, synu.

Johnny patrzył na nią bezradny, zły i nieszczęśliwy. Gniew znikł. Wylał swój gniew na matkę.

– Bierz lekarstwa! – powiedział.

– Będę się modliła, żebyś ujrzał światło.

Wyszła z sali. Twarz miała zaciętą i ponurą jak skała.

Johnny spojrzał na ojca smutnym wzrokiem.

– Słuchaj, żałuję, że to powiedziałeś – odezwał się Herb.

– Jestem zmęczony. To nie pomaga w trzeźwym osądzie sytuacji. I nie czyni mnie cierpliwym.

– Taaa… – Herb miał najwyraźniej ochotę powiedzieć coś więcej, ale zamilkł.

– Czy ona nadal zamierza jechać do Kalifornii na sympozjum w sprawie tych latających talerzy?

– Tak, ale może jeszcze zmieni zdanie. Z nią nie wiadomo, co będzie jutro, a sympozjum jest dopiero za miesiąc.

– Powinieneś coś z tym zrobić.

– Doprawdy? Co? Szpital? Ubezwłasnowolnić ją? Johnny potrząsnął głową.

– Nie wiem. Ale może wreszcie powinieneś o tym pomyśleć zamiast zachowywać się tak, jakby było to absolutnie niemożliwe. Jest chora. Musisz to sobie uświadomić.

Herb powiedział głośno:

– Wszystko było dobrze, nim…

Johnny skrzywił się, jakby ktoś uderzył go w twarz.

– Jej, przepraszam, synu. Nie to miałem na myśli.

– W porządku, tato.

– Nie, naprawdę, nie chciałem tego powiedzieć. – Twarz Herba wyrażała niekłamaną rozpacz. – Słuchaj, lepiej pójdę jej poszukać. Pewnie teraz rozdaje te swoje broszurki po wszystkich salach.