Выбрать главу

– Dobrze.

– Johnny, po prostu spróbuj o wszystkim zapomnieć i skup się na tym, żeby wydobrzeć. Ona cię kocha, ja też. Nie miej do nas żalu.

– Nie. Wszystko będzie dobrze, tato. Herb pocałował go w policzek.

– Muszę ją znaleźć.

– Dobrze.

Wyszedł. Kiedy znikł za drzwiami, Johnny wstał i przeszedł trzy kroki między fotelem a łóżkiem. Nie było to wiele, ale zawsze coś. Początek. Żałował, że rozgniewał się na matkę, i to bardziej, niż mógł się tego domyślać jego ojciec. Żałował, ponieważ wzrastało w nim coś w rodzaju pewności, że matka nie pożyje długo.

2

Vera przestała brać lekarstwa. Herb prosił ją, kusił, w końcu żądał. Nic nie wskórał. Vera pokazała mu listy od swych „przyjaciół w Jezusie", w większości pisane dziecięcym charakterem pisma i pełne błędów ortograficznych. Wszystkie popierały jej stanowisko i obiecywały pomoc w modlitwie. Jeden z nich napisała pewna dama z Rhode Island, która także odwiedziła farmę w Vermont w oczekiwaniu na koniec świata (wraz ze swym pekińczykiem Otisem). „BÓG jest najlepszym lekarstwem" -pisała dama. „Poproś BOGA a ZOSTANIESZ UZDROWIONA, nie DOKTORÓW którzy ÓZÓRPÓJĄ sobie MOC BOGA, to DOKTORZY wywołali raka na tym złym świecie swymi DIABELSKIMI SZTUCZKAMI, wszyscy którzy mieli jakąś

OPERACJĘ, nawet najmniejszą jak WYCIĘCIE MIGDAŁKÓW, prędzej czy później dostaną RAKA, to fakt naukowy, więc proś BOGA, złącz SWĄ WOLĘ z JEGO WOLĄ a ZOSTANIESZ UZDROWIONA."

Herb rozmawiał z Johnnym przez telefon i następnego dnia Johnny zadzwonił do matki i przeprosił ją. Poprosił, żeby znów zaczęła zażywać lekarstwa – za jego zdrowie. Vera przyjęła przeprosiny, ale o lekach nie chciała słyszeć. Jeśli Bóg zechce, by nadal stąpała po ziemi, to sprawi, by nadal po niej stąpała, jeśli zechce zawezwać ją do siebie, to ją zawezwie, nawet gdyby łykała beczkę lekarstw dziennie. Z takim stanowiskiem nie sposób było polemizować. Johnny mógł tylko odpowiedzieć jej twierdzeniem, które i katolicy, i protestanci odrzucili już dawno temu: że Bóg oznajmia swą wolę zarówno przez ludzkie umysły, jak i ludzkie serca.

– Mamusiu, czy nie pomyślałaś, że Bóg życzył sobie, żeby jakiś lekarz wynalazł to lekarstwo, żebyś mogła żyć dłużej? Czy w ogóle kiedyś o tym pomyślałaś?

Rozmowa międzymiastowa nie służy wymianie argumentów teologicznych. Vera odłożyła słuchawkę.

Następnego dnia Marie Michaud weszła do pokoju Johnny'ego, położyła głowę na jego ramieniu i rozpłakała się.

– Zaraz, zaraz – Johnny zaniepokoił się i zdenerwował – o co chodzi? Czy stało się coś złego?

– Mój synek – powiedziała Marie, nadal płacząc. – Mój Mark. Operowali go i było dokładnie tak, jak pan powiedział. Czuje się świetnie. Będzie widział na uszkodzone oko. Dzięki Bogu!

Przytuliła Johnny'ego, a on objął ją, najmocniej jak potrafił. Czując jej gorące łzy na policzku, pomyślał, że cokolwiek mu się przydarzyło, wcale nie było takie złe. Przypuszczalnie są rzeczy, które można powiedzieć od nowa, które można na nowo zobaczyć, które można odnaleźć. Być może wcale nie było przesadą twierdzenie, że Bóg manifestuje się w jego działaniach, chociaż Bóg Johnny'ego był istotą nieostrą, źle zdefiniowaną. Tulił Marie do siebie i mówił jej, jak bardzo się cieszy. Dodał, żeby pamiętała, że to nie on operował Marka, i niezbyt dokładnie przypomina sobie, co jej właściwie powiedział. Później Marie wyszła, ocierając po drodze oczy i zostawiając Johnny'ego sam na sam z jego myślami.

3

Pewnego dnia na początku sierpnia Johnny'ego odwiedził Dave Pelsen. Zastępca dyrektora liceum w Cleaves Mills był niewysokim, schludnie wyglądającym mężczyzną, noszącym grube okulary, pantofle i jaskrawe sportowe marynarki. Ze wszystkich ludzi, którzy odwiedzili Johnny'ego tej nie kończącej się wiosny 1975 roku, Dave zmienił się najmniej. Włosy nieco bardziej mu posiwiały, ale to było wszystko.

– I jak się czujesz? Mów prawdę – powiedział Dave, kiedy skończyli obowiązkowe powitanie.

– Nie najgorzej. Mogę chodzić samodzielnie, tylko bez przesady. Przepływam sześć długości basenu. Czasami mam bóle głowy, które niemal mnie zabijają, i lekarze mówią, że te bóle mogą pojawiać się jeszcze przez jakiś czas. Prawdopodobnie będę je miał do końca życia.

– Mogę ci zadać osobiste pytanie? Johnny wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Jeśli chcesz wiedzieć, czy czasem jeszcze mi staje, to odpowiedź brzmi: „tak".

– Miło słyszeć, ale mnie chodziło raczej o pieniądze. Zdołasz zapłacić za leczenie? Johnny potrząsnął głową.

– Leżałem w szpitalu prawie pięć lat. Za to mógłby zapłacić tylko Rockefeller. Rodzice umieścili mnie na liście jakiegoś stanowego funduszu pomocy. Szczyt Nieszczęścia czy coś takiego.

Dave skinął głową.

– Fundusz Nieoczekiwanego Nieszczęścia. Sam się tego domyśliłem. Ale jakim cudem uniknąłeś szpitala stanowego, Johnny? Byłbyś tam jak w piekle.

– Dopilnowali tego doktor Weizak i doktor Brown. I to dzięki nim odzyskałem sprawność w tym stopniu, w jakim ją odzyskałem. Doktor Weizak powiedział mi, że byłem… świnką morską. Kiedy zdołamy zapobiec przeobrażeniu się człowieka w śpiączce w warzywo? Przez ostatnie dwa lata pracował ze mną zespół fizykoterapeutów. Dostawałem zastrzyki witamin… tyłek mam wciąż jak po ospie. Nie to, żeby spodziewali się zwrotu kosztów przeze mnie. Niemal od początku założyli, że jestem beznadziejnym przypadkiem. Weizak mówi, że to, co ze mną robili, było „czynnym podtrzymywaniem życia". Ma nadzieję, że to początek reakcji na całą tę krytykę dotyczącą utrzymywania przy życiu ludzi bez szans na wyzdrowienie. W każdym razie nie mogliby mnie wykorzystać, gdybym trafił do szpitala stanowego, więc trzymali mnie tutaj. W końcu kiedyś by ze mną skończyli i wówczas trafiłbym właśnie tam.

– A wtedy najbardziej wyrafinowaną formą pomocy byłoby obracanie cię z boku na bok co sześć godzin, żeby uniknąć odleżyn – powiedział Dave. – A kiedy obudziłbyś się w 1980 roku, nadawałbyś się tylko do drewnianej jesionki.

Johnny wolno potrząsnął głową.

– W końcu pewnie i tak będę się nadawał wyłącznie do trumny. Jeśli ktoś zaproponuje mi jeszcze jedną operację, to dostanę fioła. Do końca życia będę utykał i nigdy już nie obrócę głowy całkiem w lewo.

– Kiedy cię wypuszczają?

– Jak Bóg da, to za trzy tygodnie.

– A co potem?

Johnny wzruszył ramionami.

– Chyba wrócę do domu. Do Pownal. Matka jedzie na trochę do Kalifornii, z powodów… z powodów religijnych. Tata i ja potrzebujemy czasu, żeby znów się zaprzyjaźnić. Dostałem list od jednego z wielkich agentów literackich w Nowym Jorku… no, nie od samego agenta, ale od jakiegoś jego asystenta. Sądzą, że z tego, co mi się przydarzyło, mogłaby powstać książka. Pomyślałem, że nie zaszkodzi popracować nad kilkoma rozdziałami i konspektem; może ten gość albo jego asystent zdołaliby to sprzedać? Pieniądze cholernie by mi się przydały, nie ma co się oszukiwać.

– Prasa się tobą interesowała? Telewizja?

– No, ten facet z Daily News z Bagnor, który raz już o mnie napisał…

– Bright? Jest dobry.

– Chciałby przyjechać do Pownal, kiedy już się stąd wydostanę, i zrobić ze mną materiał na okładkę. Lubię tego gościa, ale na razie trzymam go na dystans. Nie widzę w tym pieniędzy, a szczerze mówiąc, teraz najbardziej zależy mi na forsie. Poszedłbym nawet do Inside View, gdybym mógł zarobić na tym dwieście dolców. Oszczędności rodziców rozpłynęły się. Sprzedali samochód i kupili wrak. Tata zaciągnął drugą pożyczkę na dom, akurat wtedy, kiedy powinien myśleć o tym, żeby go sprzedać, pójść na emeryturę i żyć z procentów.