Выбрать главу

Johnny zapiął dżinsy i usiadł, jakby wysiłek włożony w ubranie się był tak wielki, że wyczerpał wszystkie jego siły. Stopy nadal miał bose.

– Tak – powiedział. – Tak, może i masz rację.

– Zmądrzał! Wreszcie zmądrzał! Bogu niech będą dzięki!

– Ale mimo wszystko muszę pojechać, Sam. Weizak wzniósł ręce w górę.

– I co zrobisz? Jest w rękach lekarzy i swojego Boga. Tak to wygląda. Musisz to rozumieć.

– Ojciec będzie mnie potrzebował – powiedział cicho Johnny. – To też rozumiem.

– Jak się tam dostaniesz? Już prawie północ.

– Autobusem. Złapię taksówkę i podjadę do sklepu Petera. Greyhound nadal ma tam przystanek, prawda?

– Nie musisz jechać autobusem – powiedział Sam. Johnny szukał butów pod krzesłem i nie mógł ich znaleźć. Sam wyciągnął je spod łóżka i podał mu.

– Ja cię odwiozę.

– Zrobiłbyś to?

– Jeśli weźmiesz łagodny środek uspokajający, to tak.

– Ale twoja żona… – Nagle Johnny zorientował się, zmieszany, że o prywatnym życiu Weizaka wie tylko jedno: jego matka mieszka w Kalifornii.

– Rozwiodłem się – rzekł Weizak. – Lekarz nie wszystkie noce spędza w domu… chyba że jest pediatrą albo dermatologiem, nie? Moja żona stwierdziła, że nasze łóżko jest częściej puste niż pełne. Poradziła sobie, wypełniając je innymi mężczyznami.

– Bardzo mi przykro – powiedział zawstydzony Johnny.

– O wiele za często bywa ci przykro, John. – Wyraz twarzy Weizaka pozostał łagodny, choć oczy miał poważne. – Wkładaj buty.

ROZDZIAŁ 12

l

Ze szpitala do szpitala, pomyślał Johnny jak we śnie. Śnić pomagała mu mała biała pigułka, którą wziął tuż przedtem, nim wyszli z Samem z CMWM i wsiedli do jego eldorado z 1975 roku. Ze szpitala do szpitala, od chorego do chorego, z sali na sale.

W jakiś dziwny, tajemniczy sposób cieszył się z tej wycieczki – po raz pierwszy od niemal pięciu lat wydostał się ze szpitala. Noc była jasna, Droga Mleczna błyszczała na niebie jak sprężyna od zegarka, która nigdy się nie rozwinie; kiedy tak jechali na południe przez Palmyrę, Newport, Pittsfield, Benton, Clinton znad ciemnej linii drzew towarzyszył im niezmienny, błyszczący półksiężyc. Samochód mknął w całkowitej niemal ciszy. Z czterech głośników płynęła muzyka Haydna.

Przyjechałem do jednego szpitala w karetce pogotowia, a do drugiego jadę cadillakiem, pomyślał Johnny. Nie dał tej myśli szansy, żeby wróciła. Wystarczyło mu, że jedzie, że płynie drogą, by na chwilę zapomnieć o matce, o nowych zdolnościach, o ludziach, którzy włazili mu z butami w duszę (Sam się o to prosił… tylko mnie nie dotykaj, co?). Weizak prowadził w milczeniu. Od czasu do czasu nucił fragmenty muzyki.

Johnny obserwował gwiazdy. Obserwował drogę, o tej porze niemal pustą. Droga rozwijała się przed nimi bez przerwy. W Augusta przejechali przez bramkę i Weizak wziął bilet ważny na odległość i na czas. Pojechali dalej: Gardener, Sabbatus, Lewiston.

Prawie pięć lat, więcej niż niektórzy mordercy skazani na więzienie. Zasnął. I śnił.

– Johnny – mówiła mu we śnie matka – Johnny, spraw, żebym wyzdrowiała, żebym znów była zdrowa. – Ubrana w łachmany żebraczki, czołgała się ku niemu po bruku. Twarz miała bladą. Z kolan ciekły strumyki krwi. W jej rzadkich włosach żerowały wszy. Wyciągała ku niemu drżące ręce. – Działa przez ciebie moc Boża – mówiła. – To wielka odpowiedzialność, Johnny. On pokłada w tobie wielkie zaufanie. Musisz być go wart.

Johnny wziął ją za ręce, ścisnął jej dłonie w swoich i powiedział:

– Duchy, opuśćcie tę kobietę. Matka wstała.

– Uzdrowiona! – krzyknęła triumfalnie. – Uzdrowiona! Mój syn mnie uzdrowił! Wielkie są jego dzieła na Ziemi!

Próbował zaprotestować, próbował wytłumaczyć jej, że nie chce dokonywać wielkich dzieł, uzdrawiać, mówić językami, przepowiadać przyszłość, odnajdywać to, co zaginęło. Próbował jej to powiedzieć, ale jego język nie słuchał poleceń wydawanych przez mózg. A później matka go minęła, maszerując brukowaną ulicą w pozie pełnej szacunku, a zarazem arogancji, i zaczęła krzyczeć potężnym głosem: „Zbawiona! Zbawca! Zbawiona! Zbawca!"

Przerażony Johnny dostrzegł wówczas, że idą za nią tysiące, a może miliony, a każdy z nich albo oszukany, albo kaleki, albo przerażony. Była w wśród nich gruba dziennikarka, pytająca, kogo nominują demokraci na wybory w 1976 roku; był farmer o martwych oczach, ubrany w fartuch, z portretem syna -uśmiechniętego młodego człowieka w mundurze lotnika, uznanego za zaginionego nad Hanoi w 1972 roku – chciał się dowiedzieć, czy jego syn jeszcze żyje. Była młoda kobieta, bardzo przypominająca Sarę, łzy spływały jej po policzkach, trzymała na rękach dziecko z wodogłowiem, a na główce dziecka niebieskie żyły skręcone jak runy przepowiadały nieszczęście; był stary mężczyzna z palcami rąk powykręcanymi przez artre-tyzm; byli inni.

– Zbawiona! – niósł się w powietrzu zwycięski krzyk jego matki. – Zbawiciel! Zbawiona! Zbawiciel!

Próbował im powiedzieć, że nie umie uzdrawiać i zbawiać, ale nim zdążył otworzyć usta, pierwsi z nich byli już obok i potrząsali nim.

Potrząsanie przynajmniej było rzeczywiste. To Weizak. Jaskrawe, pomarańczowe światło wypełniło samochód, aż wewnątrz było jasno jak za dnia – światło rodem z horroru zmieniło twarz Sama w pysk potwora. Przez chwilę Johnny myślał, że to dalszy ciąg koszmaru, a później dostrzegł lampy oświetlające parking. Najwyraźniej też je pozmieniali, kiedy leżał w śpiączce – z białych na te dziwne, pomarańczowe, zmieniające kolor skóry jak farba.

– Gdzie jesteśmy? – zapytał ochryple.

– W szpitalu. Szpital ogólny w Cumberland.

– Aha. Dobrze. – Wyprostował się na siedzeniu. Sen opadał z niego kawałkami, zaśmiecał podłogę jego umysłu jak coś, co się stłukło i nie zostało jeszcze sprzątnięte.

– Wysiadamy?

– Tak – powiedział Johnny.

Kiedy przechodzili przez parking, słyszeli śpiewające wśród drzew świerszcze. Robaczki świętojańskie rozświetlały noc smugami światła. Johnny myślał o matce, ale nie aż tak intensywnie, by nie mógł radować się miękkim, delikatnym zapachem nocy i wiatrem, który owiewał mu skórę. Cieszył się wrażeniem zdrowia płynącym z nocnej ciemności w głąb jego ciała. Biorąc pod uwagę powód, dla którego tu się znalazł, ta myśl wydała się mu niemal obrzydliwa. I nie potrafił jej od siebie odpędzić.

2

Herb przeszedł przez korytarz, aby przywitać się z synem, i Johnny zauważył, że ojciec ma na sobie stare spodnie, górę od piżamy i buty na bose nogi. Jego wygląd powiedział mu wiele o tym, jak nagle wszystko się wydarzyło. Więcej, niż chciałby wiedzieć.

– Synku – wyszeptał Herb. Wydawał się jakby mniejszy. Próbował powiedzieć coś jeszcze i nie mógł. Johnny przytulił go, a Herb rozpłakał się nagle.

– Tato, wszystko w porządku. Wszystko będzie dobrze.

Ojciec objął go za szyję, wciąż szlochał. Weizak odwrócił się i poświęcił całą swą uwagę porozwieszanym na ścianach obrazom – kiepskim akwarelom miejscowych artystów.

Herb dochodził do siebie. Wytarł oczy rękawem i powiedział:

– Tylko popatrz, ciągle mam na sobie piżamę. Mogłem się przebrać przed przyjazdem karetki. Chyba w ogóle o tym nie pomyślałem. Starcza skleroza.