Выбрать главу

Napełniając zlew wodą, włączyła radio. Właśnie zaczął się dziennik i pierwsza usłyszana wiadomość sprawiła, że zamarła ze świeżo zmytym talerzem w ręku i nieruchomymi, zaskoczonymi oczami wbitymi w podwóreczko za domem. Matka John-ny'ego dostała wylewu, kiedy oglądała w telewizji konferencję prasową syna. Zmarła rano, niespełna godzinę temu.

Sara wytarła ręce, wyłączyła radio, wyrwała kota z objęć Denny'ego. Zaniosła syna do dużego pokoju i wsadziła go do kojca. Denny zaprotestował przeraźliwie głośnym krzykiem przeciw temu upokorzeniu, na co nie zwróciła najmniejszej uwagi. Podeszła do telefonu i zadzwoniła do szpitala. Obsługujący centralę mężczyzna powiedział jej, najwyraźniej znudzony powtarzaniem w kółko tej samej informacji, że John Smith opuścił szpital wczoraj, krótko przed północą.

Sara odwiesiła słuchawkę. Usiadła. Zamknięty w kojcu Denny wciąż krzyczał. Do kuchennego zlewu lała się woda. Po dłuższej chwili wstała, poszła do kuchni i zakręciła kran.

ROZDZIAŁ 14

l

Facet z Inside View zjawił się 16 października niedługo po tym, jak Johnny wrócił z pocztą.

Dom jego ojca stał dość daleko od drogi – żwirowy podjazd miał prawie pół kilometra i ciągnął się wśród dziko rosnących na porębie młodych świerków i sosen. Johnny codziennie przemierzał go tam i z powrotem. Na początku wchodził na ganek, drżąc ze zmęczenia, mięśnie nóg płonęły mu żywym ogniem i kulał tak mocno, że z ledwością docierał do drzwi. Lecz teraz, w sześć tygodni po tym, gdy przejście kilometra zajmowało mu godzinę, przechadzka stała się największą przyjemnością dnia, czymś, na co czekał już od rana. Nie listy – spacer.

Zaczął też rąbać drzewo na zimę. Herb chciał nająć kogoś do tej roboty, bo sam miał umowę na wykańczanie wnętrz w nowym osiedlu w Libertyville.

– Wiesz, kiedy starość zaczyna ci zaglądać przez ramię -uświadamiał Johnny'emu z uśmiechem – gdy na jesieni rozglądasz się za pracą pod dachem.

Johnny wspiął się na ganek i usiadł w wyplatanym fotelu koło bujanej ławeczki, wzdychając cicho z zadowolenia. Oparł prawą stopę na poręczy i z grymasem bólu, pomagając sobie rękami, podniósł lewą nogę, by dołączyła do prawej, a potem zaczął otwierać listy.

Listów było ostatnio coraz mniej. Przez pierwszy tydzień po powrocie do Pownal odbierał ich czasami kilkanaście wraz z dziewięcioma, dziesięcioma paczuszkami; większość z nich przysyłało mu ze szpitala, a niektóre poczta w Pownal, na którą je adresowano, bardzo różnie wypisując nazwę miasteczka: Po-wnell, Poenul i – przy jednej pamiętnej okazji – Poonuts.

Większość przesyłek pochodziła od ludzi nie rozumiejących rzeczywistości, ludzi dryfujących przez życie w poszukiwaniu jakiegokolwiek steru. Pisały dzieci proszące o autograf, kobiety chcące się z nim przespać, kobiety i mężczyźni błagający o pomoc, bo ich ukochany lub ukochana znikli, by więcej nie powrócić. Niektórzy przysyłali mu maskotki, inni horoskopy. Wiele listów dotyczyło religii, i w tych pełnych błędów ortograficznych rozprawkach, pisanych zazwyczaj wielkimi, ostrożnie kreślonymi literami, które tylko krok dzielił od owoców wysiłku bystrego pierwszoklasisty, Johnny widział czasami ducha matki.

Listy te zapewniały go, że jest prorokiem zesłanym, by powieść na pustynię zmęczonych, rozczarowanych Amerykanów. Jest żywym znakiem, że zbliża się dzień sądu. Do dnia dzisiejszego, do 16 października, otrzymał osiem egzemplarzy broszury Hala Lindseya „Nasza nieodżałowana wspaniała Ziemia" – dzieło to z pewnością spodobałoby się jego matce. Nakłaniano go, by ogłosił boskość Chrystusa i położył kres niemoralnemu prowadzeniu się młodzieży.

Drugi, negatywny typ listów, jednakowo wymownych, choć pojawiających się w mniejszych ilościach i na ogół bez podpisu, był przeciwwagą dla tamtych. Jeden z autorów, piszący miękkim ołówkiem na żółtej kartce z bloku, ogłosił go Antychrystem i nakłaniał do samobójstwa. Paru innych próbowało zasięgnąć informacji, jak to jest, kiedy zamorduje się własną matkę. Wielu oskarżało Johnny'ego o oszustwo. Jakiś dowcipniś napisał: „JASNOWIDZENIE, TELEPATIA, GÓWNO! ZJEDZ ME GÓWNO, TY PONADZMYSŁOWY GÓWNIARZU!"

I przesyłali mu r z e c z y. To było najgorsze.

Każdego dnia, wracając z pracy do domu, Herb zatrzymywał się koło poczty w Pownal i odbierał paczki nie mieszczące się w skrzynce pocztowej. Przysyłane z paczkami prośby dawały się w zasadzie sprowadzić do jednego: „powiedz, powiedz, powiedz!"

Ten szalik należał do mego brata, który zaginął podczas wyprawy na ryby w Allagash, w 1969 roku. Jestem pewna, że on ciągle żyje. Powiedz mi, gdzie jest.

Ta szminka pochodzi z toaletki mojej żony. Myślę, że ma kochanka, ale nie jestem pewiem. Powiedz mi, czy żona mnie zdradza.

To bransoletka mojego syna. Nie chce wracać ze szkoły do domu, zjawia się dopiero późną nocą, strasznie się o niego boję. Powiedz mi, co robi.

Kobieta z Północnej Karoliny – Bóg jeden wie, skąd się o nim dowiedziała, przecież konferencja prasowa pokazywana była tylko w programie lokalnym – przysłała mu nadpalony kawałek drewna. W liście wyjaśniła, że jej dom spłonął, a mąż i dwójka z pięciorga dzieci znaleźli śmierć w płomieniach. Straż Pożarna z Charlotte stwierdziła, że pożar spowodowała wadliwa instalacja elektryczna, ale ona po prostu nie może w to uwierzyć. Ktoś musiał podpalić jej dom. Chciała, żeby Johnny dotknął zwęglonego reliktu ściany i powiedział jej, kto dokonał podpalenia, żeby ten potwór przez resztę życia gnił w więzieniu.

Johnny nie opowiadał na listy i odsyłał przedmioty (łącznie ze zwęglonym drewienkiem) na własny koszt, bez słowa komentarza. Kilku z nich jednak d o t k n ą ł. Większość, jak ten kawałek drewna, nie powiedziała mu kompletnie nic. Lecz kiedy dotykał niektórych, pojawiały się niepokojące obrazy, jak sny, kiedy człowiek już prawie się obudził. W większości przypadków ukazały mu się zaledwie cienie, obraz formował się i po sekundzie ginął, nie zostawiając żadnych konkretów, ledwie wspomnienie. Ale jeden z nich…

Zdarzyło się to z szalikiem przysłanym mu przez kobietę w nadziei, że dowie się, co przytrafiło się jej bratu. Szalik był biały, robiony na drutach; nie różnił się od miliona innych. Lecz kiedy Johnny wziął go w ręce, dom jego ojca nagle znikł, a dźwięk dobiegający z telewizora w sąsiednim budynku wznosił się i opadał, wznosił się i opadał, aż stał się szumem latających latem owadów i odległym bulgotem wody.

Zapachniało lasem. Promienie słońca padały na ziemię, przesiane przez gałęzie wielkich, starych drzew. Przez ostatnie trzy godziny szedł przez podmokły teren, niemal bagno. Był przestraszony, mocno przestraszony, ale nie tracił głowy. Jeśli zgubisz się w lesie na północy i spanikujesz, równie dobrze mogą ci stawiać nagrobek. Szedł na południe. Dwa dni temu rozdzielił się ze Stive'em, Rockym i Loganem. Biwakowali niedaleko (nie pojawi się, jest w martwej strefie) nad jakimś strumieniem, łowili pstrągi i to jego pieprzony błąd, był cholernie pijany.

Ciągle widzi plecak oparty o stare, porośnięte mchem, zwalone drzewo; białe drzewo porasta gdzieniegdzie mech zielony jak kości, ciągle widzi plecak, ale nie potrafi go dosięgnąć, bo odszedł kilka metrów na bok, chciał się odlać i wszedł w coś miękkiego, w błoto, które sięgało mu prawie do cholew wysokich butów, próbował się cofnąć, znaleźć suchsze miejsce na sikanie, ale nie mógł. Nie mógł się wydostać, bo to wcale nie było błoto. To było… coś innego.

Stał, rozglądając się i nie znajdując niczego, czego mógłby się przytrzymać. Śmiał się z własnej głupoty – wlazł w lotne piaski, szukając miejsca, żeby zrobić siusiu.