– Wynoś się stąd, ty mały skurwysynu! – zawołał Johnny.
– Pożegnaj się z książką! – wrzasnął Dees, najwyraźniej wykrzykując najgorszą groźbę, jaka przyszła mu do głowy. Z napiętą, skrzywioną twarzą, w zakurzonej koszuli wyglądał jak dzieciak w napadzie najgorszego humoru. Jego brooklyński akcent stał się tak wyraźny, że mówił teraz prawie żargonem. -Wyśmieją cię w każdym wydawnictwie w Nowym Jorku! Kiedy z tobą skończę, nikt nie kupi tej książki, nawet na dworcu! Są sposoby na załatwienie takich cwaniaków jak ty i my znamy je wszystkie, wsioku! Znamy…
– Chyba pójdę po sztucer i ustrzelę sobie intruza na mojej ziemi! – ucieszył się Johnny.
Dees wycofał się do swego wynajętego samochodu, nie przestając bluzgać wyzwiskami i przekleństwami. Johnny stał na ganku i przyglądał mu się, czując w głowie bolesne pulsowanie. Dziennikarz wsiadł do forda, przekręcił do oporu kluczyk w stacyjce i nie puszczał go nawet, kiedy silnik zaskoczył. Nacisnął gaz, spod kół strzeliła ziemia. Przytrzymał wóz w poślizgu wystarczająco długo, by uderzyć w stojący przy szopie pieniek do rąbania drewna, który przeleciał parę metrów w powietrzu. Mimo migreny Johnny nie zdołał powstrzymać uśmiechu. O wiele łatwiej będzie mu ustawić pieniek niż Deesowi wyjaśnić w biurze Hertza, skąd wzięło się wielkie wgniecenie na przednim błotniku ich wozu.
Chylące się ku zachodowi słońce znów błysnęło w chromie. Ford jechał podjazdem do szosy, cały czas pryskając żwirem spod kół. Johnny wrócił na swój pleciony bujak i był gotów przeczekać migrenę.
2
– C o chcesz zrobić? – zapytał bankier. Za oknem, na dole, pełną wiejskiego uroku główną ulicą w Ridgeway, stan New Hampshire, jeździły tam i z powrotem samochody. Na wyłożonych sosnową boazerią ścianach gabinetu na trzecim piętrze wisiały grafiki Fredericka Remingtona i fotografie bankiera w rolach miejscowych dygnitarzy. Na jego biurku stała szklana kostka z wprawionymi do środka zdjęciami żony i syna.
– W przyszłym roku chcę startować w wyborach do Izby Reprezentantów – powtórzył Greg Stillson. Miał na sobie spło-wiałe spodnie khaki, niebieską koszulę z podwiniętymi rękawami i czarny krawat z pojedynczą błękitną plamką. Nie pasował do tego gabinetu; sprawiał wrażenie, jakby w każdej chwili był gotów, bez żadnego rozsądnego powodu, zerwać się na równe nogi i z głową w dół zaszarżować na pokój, rozwalając meble, zrywając ze ścian kosztownie oprawione grafiki Remingtona i rozbijając je o podłogę, zdzierając zasłony w oknach.
Bankier, Charles „Chuck" Gendron, prezydent miejscowego Klubu Lwów, roześmiał się, mimo że czuł się trochę niepewnie. Stillson miał swoje sposoby na to, by ludzie w jego towarzystwie czuli się niepewnie. Być może rzeczywiście jako dziecko był drobny – lubił mówić ludziom, że „przewróciłby mnie byle wietrzyk" – ale w końcu geny taty wzięły górę i siedząc tu, w gabinecie Gendrona, wyglądał dokładnie jak robotnik na polach naftowych Oklahomy, którym był jego ojciec.
Kiedy bankier zachichotał, Stillson skrzywił się.
– A czy wiesz, że George Harvey może mieć na ten temat coś do powiedzenia?
George Harvey, czołowy polityk w miasteczku, był także ojcem chrzestnym republikanów z trzeciego okręgu wyborczego.
– On nic nie powie – stwierdził spokojnie Greg. We włosach pojawiły mu się już pasemka siwizny, lecz jego twarz stała się nagle twarzą mężczyzny, który dawno temu, w Iowa, na brudnym podwórku zabił kopniakami psa. Głos pozostał cierpliwy. – George pozostanie za linią boiska, ale po mojej stronie, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. Nie będę deptał mu po piętach, bo mam zamiar wystartować jako kandydat niezależny. Nie mam dwudziestu lat, żeby uczyć się pociągać za sznurki i lizać buty.
George Gendron spytał z wahaniem:
– Wygłupiasz się, prawda, Greg? Stillson znów się skrzywił. Ostrzegał.
– Chuck, ja zawsze mówię poważnie. Ludzie… ludzie m y ś-1 ą, że się wygłupiam. Union Leader i te chorągiewki na wietrze z Daily Democrat, oni myślą, że się wygłupiam. Ale idź, zobacz się z George'em Harveyem. Zapytaj go, czy mam zwyczaj żartować i czy wykonuję swoją robotę. Przecież sam wiesz. Pochowaliśmy razem kilka trupów, no nie, Chuck?
Grymas na twarzy Grega przerodził się w szyderczy uśmiech, który wydawał się jakiś straszny, choć być może tylko Gendronowi. Bankier przypomniał sobie parę pomysłów Stil-Isona, dotyczących handlu nieruchomościami, które przyniosły mu pieniądze, tak, oczywiście, przyniosły pieniądze, lecz nie w tym tkwił problem. Kilka szczegółów dotyczących Sunningdale Acres (i, żeby być całkiem uczciwym, także Laurel Esta-tes) okazało się, no, niezupełnie legalnych. Należało do nich przekupienie federalnego geodety, ale to wcale nie było najgorsze.
Na terenach Laurel Estate, na przykład, na Back Ridgeway Road, mieszkał kiedyś staruszek, który nie chciał sprzedać swojej ziemi, więc na początek kilkanaście jego kur padło na jakąś dziwną zarazę, potem spłonęła mu przechowalnia ziemniaków, następnie, kiedy staruszek pojechał w pewien weekend, i to wcale nie tak dawno temu, w odwiedziny do siostry, do domu starców w Keene, ktoś rozsmarował psie gówno po ścianach dużego pokoju i jadalni, aż w końcu staruszek sprzedał ziemię, a Laurel Estates już istniały.
I jeszcze ten upiór na motorze, Sonny Elliman, znów pojawił się w okolicy. Zaprzyjaźnił się z Gregiem i nie stało się to lokalną sensacją tylko dlatego, że dla wyrównania rachunków Grega widziano często w towarzystwie ćpunów, hippisów, różnych dziwadeł i motocyklistów. Stworzył przecież Centrum Do Walki z Narkomanią i realizował raczej niezwykły program dla młodocianych narkomanów, alkoholików i drobnych przestępców. Zamiast grzywien lub kar aresztu, miasto przyjmowało ich usługi. To był pomysł Grega, doskonały pomysł, bankier przyznał to jako pierwszy. Między innymi dzięki niemu Greg został wybrany burmistrzem.
Ale ta nowa myśl… to było czyste wariactwo.
Greg powiedział coś. Gendron nie dosłyszał.
– Przepraszam?
– Pytałem, czy zechciałbyś zostać szefem mojego biura wyborczego – powtórzył Stillson.
– Greg… – Gendron musiał odchrząknąć i zacząć jeszcze raz. – Greg, najwyraźniej czegoś tu nie rozumiesz. Harrison Fisher jest przedstawicielem trzeciego okręgu wyborczego w Waszyngtonie. To szanowany republikanin i jest najprawdopodobniej wieczny.
– Nikt nie jest wieczny – stwierdził Greg.
– No, prawie to – mówił dalej Gendron. – Zapytaj Harveya. Chodzili razem do szkoły. Moim zdaniem gdzieś na początku XIX wieku.
Greg nie zwrócił uwagi na ten kiepski dowcip.
– Nazwę się Byczym Gościem albo coś takiego… wszyscy będą myśleli, że się tylko wygłupiam… a w końcu dobrzy ludzie z trzeciego dystryktu, śmiejąc się do rozpuku, wprowadzą mnie aż do samego Waszyngtonu.
– Zwariowałeś, Greg.
Uśmiech Stillsona znikł, a z jego twarzą zdarzyło się coś przerażającego. Znieruchomiała, zaś oczy rozszerzyły się tak, że wokół tęczówek widać było białko. Były jak oczy konia, który wywąchał zatrutą studnię.
– Nigdy więcej nie mów czegoś takiego, Chuck. N i g d y!
Bankiera ogarnął gorączkowy niepokój.
– Greg, przepraszam cię. Tylko…
– Nie, nigdy więcej tak do mnie nie mów, chyba że któregoś wieczora, kiedy będziesz wysiadał z tego swojego cholernie wielkiego imperiała, chcesz spotkać się z Sonnym!
Gendron poruszył ustami, ale nie wydobył z nich żadnego dźwięku.
Greg znów się uśmiechnął i było tak, jakby przez ciemną chmurę przebiły się nagle promienie słońca.