– Nic się nie stało. Nie warto się spierać o drobiazgi, kiedy mamy razem pracować.
– Greg…
– Chcę ciebie, bo znasz każdego pieprzonego biznesmena w tej części New Hampshire. Sporo forsy spłynie do nas, kiedy sprawy zaczną się toczyć, ale wyobrażam sobie, że najpierw musimy zalać pompę. Nadszedł czas, żebym już wyjrzał z ukrycia, żebym stał się kimś w stanie, a nie tylko w Ridgeway. Przypuszczam, że pięćdziesiąt tysięcy dolarów wystarczy do nawiezienia trawki.
Bankier, który przez ostatnie cztery wyborcze lata pracował dla Harrisona Fishera, tak zdumiał się naiwnością polityczną Grega, że zapomniał języka w gębie. W końcu powiedział:
– Greg, biznesmeni finansują kampanię wyborczą nie z dobroci serca, ale dlatego, że zwycięzca kończy jako ich dłużnik. Jeśli w kampanii nie ma zdecydowanego faworyta, mogą dawać każdemu kandydatowi z szansą na zwycięstwo, bo przegranego i tak odpiszą sobie od podatku. Najważniejszym warunkiem jest tu s z a n s a z w y c i ę s t w a. A Fisher jest…
– Pewniakiem – podpowiedział mu Greg. Z bocznej kieszeni koszuli wyjął kopertę. – Chcę, żebyś na to popatrzył.
Gendron spojrzał na kopertę z powątpiewaniem, potem skierował wzrok na swego rozmówcę, który dodał mu odwagi skinieniem głowy, sięgnął po nią i otworzył.
Gwałtownie zaczerpnął powietrza i zaraz w wyłożonym sosnową boazerią gabinecie zapadła długa cisza. Nie przerywało jej nic, oprócz szumu kwarcowego zegarka na biurku bankiera i trzasku zapałki, od której Greg przypalił sobie grube cygaro. Na ścianach gabinetu wisiały zdjęcia bankiera, na biurku stało zdjęcie rodziny bankiera, a przed bankierem leżały rozłożone fotografie, na których trzymał głowę między udami czarnowłosej dziewczyny – a może rudowłosej, te zdjęcia były ziarniste, czarno-białe i trudno byłoby rozstrzygnąć. Twarz kobiety widać było bardzo wyraźnie. Niektórzy stali mieszkańcy Ridgeway mogliby rozpoznać w niej kelnerkę z kawiarni na postoju dla ciężarówek, oddalonym o parę kilometrów od miasteczka.
Zdjęcia bankiera z głową między udami kelnerki należały do tych bezpiecznych – jej twarz było widać, ale jego – nie. Na innych jednak bankiera rozpoznałaby nawet jego babka. Przedstawiały one Gendrona i kelnerkę w trakcie zażywania seksualnych rozkoszy – nie wszystkie pozycje Kamasutry zostały przez nich wypróbowane, ale większość z tych wypróbowanych i tak nie znalazłaby się w rozdziale o seksie w podręczniku biologii dla liceum w Ridgeway.
Gendron podniósł głowę. Twarz miał żółtą, ręce mu się trzęsły, serce biło jak oszalałe. Bał się, że za chwilę dostanie zawału.
Greg w ogóle na niego nie patrzył. Spoglądał przez okno na błękitne październikowe niebo.
– Powiał wiatr zmian – powiedział zamyślony i odwrócił się do Gendrona. – Jeden z tych cholernych ćpunów w Centrum, wiesz, co on mi dał?
Chuck Gendron potrząsnął głową. Jedną ręką masował sobie pierś po lewej stronie – na wszelki wypadek. Nie potrafił powstrzymać się od zerkania na zdjęcia. Pieprzone zdjęcia. Co by się stało, gdyby teraz weszła jego sekretarka? Przestał masować sobie pierś i zaczął zgarniać fotografie do koperty.
– Dał mi małą czerwoną książeczkę przewodniczącego Mao – wyjaśnił Greg. Z jego potężnej piersi, która kiedyś była taka chudziutka i przysparzała zmartwień jego ojcu, wyrwał się grzmiący chichot. – Jest tam jedno powiedzenie… nie pamiętam go dokładnie, ale brzmi mniej więcej tak: „człowiek wyczuwający wiatr zmian winien budować nie osłony od wiatru, lecz młyny". W każdym razie o to chodziło.
Pochylił się ku bankierowi.
– Harrison Fisher nie jest pewniakiem. To relikt przeszłości. Ford to relikt przeszłości. Muskie to przeżytek. Humphrey to przeżytek. Mnóstwo lokalnych i stanowych polityków w całym kraju zaraz po wyborach obudzi się, stwierdzając, że ulegli zagładzie jak dinozaury. Najpierw załatwili Nixona, rok później rozprawili się z ludźmi, którzy go popierali w przesłuchaniach przed komisją, a w przyszłym roku załatwią Jerry'ego Forda z tego samego powodu. Oczy Grega Stillsona wpatrzonego w bankiera płonęły.
– Chcesz zobaczyć, jak wygląda przyszłość? Spójrz na Maine i tego ich Longleya. Republikanie wystawili faceta nazwiskiem Erwin, demokraci wystawili faceta nazwiskiem Mitchell, a kiedy podliczono głosy w wyborach na gubernatora, i jedni, i drudzy strasznie się zdziwili, bo ludzie wybrali sobie agenta ubezpieczeniowego z Lewinston, który nie chciał mieć nic wspólnego z żadną partią. Teraz mówi się o nim jako o czarnym koniu w wyborach prezydenckich.
Gendron nadal nie mógł wykrztusić słowa.
Greg nabrał powietrza w płuca.
– Będą myśleli, że się wygłupiam, rozumiesz? I że L o n g 1 e y się wygłupia. Ale ja nie żartuję. Ja buduję młyny. A ty masz mi dostarczyć materiałów budowlanych.
Umilkł. W gabinecie zapanowała cisza, szumiał tylko elektryczny zegar. W końcu Gendron wyszeptał:
– Kto zrobił te zdjęcia. Elliman?
– Jej, słuchaj, przecież nie będziemy o tym rozmawiać. Zapomnij o tych zdjęciach. Weź je.
– A kto zatrzyma negatywy?
– Chuck – wyznał szczerze Greg – nie rozumiesz. Daję ci w prezencie Waszyngton. Nie ma granic, stary! Ja nie proszę cię, żebyś mi zdobył wielkie pieniądze. Jak mówiłem, potrzebujemy wiaderka wody, żeby zalać pompę. Kiedy już ruszymy, forsa sama do nas przyjdzie. A przecież ty znasz ludzi, którzy mają forsę. Jadasz z nimi śniadanie w Caswell House. Grasz z nimi w pokera. Dawałeś im pożyczki handlowe na najmniejszy procent, wyłącznie na słowo. Wiesz, jak im założyć nelsona.
– Greg, nie rozumiesz, po prostu nie rozumiesz. Greg wstał.
– Tak jak ja założyłem nelsona tobie.
Bankier obrzucił go zrezygnowanym spojrzeniem. Greg Stillson pomyślał, że wygląda jak baran, którego podstępem zaprowadzono do rzeźni.
– Pięćdziesiąt tysięcy dolarów – powtórzył. – Znajdź mi je.
Wyszedł, cicho zamykając za sobą drzwi. Gendron nawet przez grube ściany słyszał jego grzmiący głos, kiedy żartował z sekretarką, sześćdziesięcioletnią, płaską jak deska starą panną. Greg sprawił, że chichotała jak nastolatka. Ale bufon! Popadł w pychę, od kiedy ten jego program pomocy młodocianym przestępcom uczynił zeń burmistrza Ridgeway. A przecież ludzie nie wysyłają zarozumialców do Waszyngtonu.
Prawie nigdy.
To nie jego sprawa. Jego problem to pięćdziesiąt tysięcy dolarów w datkach na kampanię. Myśl o tym pochłonęła go całkowicie, jego mózg przypominał dobrze wytresowaną białą myszkę biegającą wokół kawałka żółtego sera na talerzu. Prawdopodobnie da się to załatwić. Tak, prawdopodobnie da się załatwić. Ale to nie wszystko.
Biała koperta nadal leżała na jego biurku. Żona uśmiechała się do niego zza ścianki szklanego sześcianu. Wziął kopertę i wsadził ją do wewnętrznej kieszeni eleganckiej marynarki. El-liman. Elliman musiał ich obserwować i zrobił te zdjęcia. Był tego pewien.
Ale to Stillson powiedział mu, co robić.
Może ten człowiek nie był w rzeczywistości aż takim bufonem. Przedstawił całkiem rozsądną ocenę sytuacji politycznej na przełomie 1975 i 1976 roku. Budować młyny zamiast osłon od wiatru… nie ma granic.
To nie jego sprawa.
Pięćdziesiąt tysięcy dolarów to jego problem.
Chuck Gendron, prezydent Lwów i w ogóle fajny facet (w tym roku, na paradzie z okazji święta Czwartego Lipca jechał na jednym z tych śmiesznych, małych motocykli) wyjął z górnej szuflady blok żółtego papieru i zaczął przygotowywać listę nazwisk. Wytresowana biała myszka przy pracy. A Greg Stillson wyszedł na Main Street, wystawił twarz na mocne, jesienne słońce i pogratulował sobie dobrze wykonanej pracy. W każdym razie dobrze zaczętej.