Tego dnia niebo było zachmurzone, a temperatura wynosiła dokładnie minus pięć stopni. Kiedy Johnny zszedł na podjazd, zaczęły padać pierwsze płatki śniegu. Ponieważ był sam, bez zbędnych zahamowań wysunął język i próbował złapać jeden z nich. Już prawie nie kulał i czuł się dobrze. Od dwóch tygodni, a może nawet dłużej, nie bolała go głowa.
Poczta składała się z dwóch ulotek reklamowych, Newsweeka i małej, żółtej koperty, zaadresowanej do Johna Smitha, bez adresu zwrotnego. Otworzył ją, wracając do domu; resztę poczty wsunął do tylnej kieszeni spodni. Z koperty wyjął zadrukowaną kartkę papieru, zobaczył na górze słowa Inside View i zatrzymał się nagle jak wmurowany w ziemię.
Była to trzecia strona wydania z zeszłego tygodnia. Większą jej część zajmował artykuł, w którym dziennikarz „ujawniał" przeszłość przystojnego aktora – statysty w telewizyjnym serialu kryminalnym. Statysta dwa razy był zawieszony w liceum w prawach ucznia (dwanaście lat temu) i aresztowany za posiadanie kokainy (sześć lat temu). Najświeższe wieści dla każdej amerykańskiej hausfrau. Prezentowano tam także dietę zbożową, zdjęcie ślicznego dziecka i tekst o sześcioletniej dziewczynce, cudownie uzdrowionej w Lourdes z porażenia mózgowego (LEKARZE SĄ ZDUMIENI – biło z nagłówka radosnym triumfem). Ktoś zakreślił artykuł u dołu trzeciej strony. „«Jasnowidz» z Maine przyznaje się do oszustwa" – głosił tytuł. Nikt nie podpisał się po tym materiałem:
ZASADĄ INSIDE VIEW BYŁO ZAWSZE nie tylko najpełniejsze informowanie o zjawiskach parapsychologicznych, które ignoruje tak zwana „prasa krajowa", lecz także demaskowanie oszustów i szarlatanów, którzy tak długo powstrzymywali wszystkich od akceptacji udowodnionych przypadków podobnych fenomenów.
Jeden z nich przyznał się ostatnio do oszustwa w rozmowie z jednym ze współpracowników Inside View. Ten tak zwany „jasnowidz ", John Smith z Pownal, stan Maine, poinformował naszego współpracownika, że zamierzał wykorzystać środki z oszustwa na opłacenie rachunków za szpital.
– Moją książką – mówił Smith z uśmiechem – mogę zarobić tyle, żeby spłacić długi i mieć jeszcze trochę na spokojne przeżycie paru lat. Czasy mamy takie, że ludzie wierzą we wszystko, więc czemu nie miałbym się załapać?
Dzięki Inside View, które zawsze ostrzegało czytelników, że na jednego autentycznego jasnowidza przypada dwóch oszustów, Johnny Smith już się nie „załapie". Nadal utrzymujemy naszą stałą ofertę nagrody w wysokości tysiąca dolarów dla każdego, kto potrafi udowodnić, że któryś z jasnowidzów o krajowej sławie jest oszustem.
Strzeżcie się, oszuści i szarlatani!
Johnny przeczytał artykuł dwukrotnie, a śnieg padał wokół niego coraz gęściej. W końcu uśmiechnął się z wahaniem. Popularna prasa nie lubi, gdy wyrzuca się ją kopniakiem z domu jakiegoś wsioka, pomyślał. Schował wycinek do koperty i włożył ją wraz z resztą poczty do tylnej kieszeni spodni.
– Dees – powiedział głośno. – Mam nadzieję, że ciągle masz siniaki na tyłku.
2
Herba już to tak nie rozbawiło. Przeczytał wycinek, a później z obrzydzeniem rzucił go na kuchenny stół.
– Powinieneś zaskarżyć tego sukinsyna. To oszczerstwo, Johnny. Typowe fałszywe oskarżenie.
– Zgoda i jeszcze raz zgoda – powiedział Johnny. Na dworze było już ciemno. Śnieg, padający spokojnie po południu, przerodził się w nocną, zimową zamieć. Wiatr wył i grał na parapetach okien. Podjazd znikł pod zaspami przypominającymi wydmy. – Ale rozmawialiśmy bez świadków i ten cholerny Dees doskonale o tym wie. Jego słowo przeciw mojemu.
– Nie miał nawet tyle odwagi, żeby podpisać się pod tymi łgarstwami. Tylko popatrz: „współpracownik Inside View". Jaki współpracownik? Należy zmusić go do podania źródła, tylko to powiem.
– Och i właśnie tego nie da się zrobić. – Johnny uśmiechnął się. – To jak spacerowanie najgorszą ulicą w mieście z wielką łatą w kroku, na której jest napisane: KOPNIJ TU! Zaraz robią z tego świętą wojnę, pierwsza strona i tak dalej. Nie, dziękuję. Jeśli o mnie chodzi, to oddali mi przysługę. Nie mam zamiaru zarabiać na podpowiadaniu ludziom, gdzie ich babcia schowała akcje albo kto wygra czwartą gonitwę w Scarborough Downs. Albo trafi w loterii. – Jedną z rzeczy, które najbardziej zaskoczyły Johnny'ego, kiedy obudził się ze śpiączki, było odkrycie, że Maine i kilkanaście innych stanów zalegalizowały u siebie gry liczbowe. – W zeszłym miesiącu dostałem szesnaście listów od ludzi, którzy chcieli, żebym im podał wygrywający numer. To szaleństwo! Nawet gdybym im go podał, czego nie mogę, to co by z tego mieli? W loterii Maine nie możesz sobie wybrać numeru, dostajesz ten, który ci dają. A ludzie ciągle piszą listy.
– Nie rozumiem, co to ma wspólnego z tym gównianym artykułem.
– Jeśli zacznę uchodzić za oszusta, to może ludzie zostawią mnie w spokoju.
– Ach! – westchnął Herb. – Tak, teraz rozumiem. – Zapalił fajkę. – Nigdy nie czułeś się z tym dobrze, prawda?
– Nie – powiedział Johnny. -I nie rozmawialiśmy o tym, co sprawia mi sporą ulgę. Mam wrażenie, że inni nie pragną niczego bardziej, niż gadać. -I nie chodziło mu tylko o rozmowy, te wcale by go tak nie martwiły. Ale kiedy kupował u Slocuma piwo albo chleb, dziewczyna przy kasie próbowała wziąć od niego pieniądze tak, żeby go nie dotknąć; jej wystraszone, spłoszone spojrzenie nie zostawiało żadnych wątpliwości, czego się boi. Przyjaciele ojca kiwali mu głową na powitanie, nie podając ręki. W październiku Herb wynajął dziewczynę z miejscowego liceum, żeby przychodziła posprzątać raz na tydzień. Po trzech tygodniach dziewczyna zrezygnowała, nie podając najmniejszego powodu – pewnie któraś z koleżanek uświadomiła jej, u kogo sprząta. Johnny miał wrażenie, że na każdego pragnącego, by go dotknięto, by mu coś powiedziano, wypada ktoś, kto traktuje go jak trędowatego. W takich chwilach wspominał zawsze pielęgniarki, przyglądające mu się jak wrony siedzące na drutach telefonicznych tego dnia, kiedy powiedział Eileen Magown o pożarze jej domu. Myślał o tym, jak dziennikarz z telewizji odsunął się od niego po konferencji prasowej; zgadzał się ze wszystkim, co powiedział Johnny, ale nie chciał, by go dotknąć. I jedni, i drudzy ludzie byli chorzy.
– Nie, nie rozmawialiśmy – zgodził się Herb. – Chyba za bardzo przypomina mi to twoją matkę. Była taka pewna, że masz to… cokolwiek to jest… z jakiegoś powodu. Czasami myślę, że się nie myliła.
Johnny wzruszył ramionami.
– Pragnę jedynie żyć normalnie. Chcę o wszystkim zapomnieć. A jeśli to nędzne kłamstwo mi w tym pomoże, tym lepiej.
– Ale ciągle potrafisz to robić, prawda? – zapytał Herb. Przyglądał się synowi uważnie.
Johnny pomyślał o wieczorze sprzed niespełna tygodnia. Poszli razem na kolację, co nie zdarzało się często przy ich napiętym budżecie. Pojechali do Gray, do „Farmy Cole'a" – prawdopodobnie najlepszej restauracji w okolicy, wszystkie stoliki były tam zawsze zajęte. Wieczór był zimny, a sala ciepła i pogodna. Johnny zabrał płaszcze do szatni i kiedy grzebał w ubraniach, szukając wolnego wieszaka, przez głowę przeleciała mu seria jasnych obrazów. Zdarzało się tak czasami, a czasami mógł trzymać każdą sztukę przez dwadzieścia minut i nie zobaczyć nic. Był tam damski płaszcz z futrzanym kołnierzem. Kobieta miała romans z jednym z przyjaciół, z którym jej mąż grywał w pokera, bała się strasznie, ale nie wiedziała, jak z tym skończyć. Dżinsowa męska kurtka… ten mężczyzna też się bał – o brata, który przed tygodniem został ciężko ranny w wypadku na budowie. Chłopięcy kożuszek – babcia w Durham właśnie dziś dała mu tranzystorowe radio w kształcie Snoopy'ego i chłopiec był wściekły, bo ojciec nie pozwolił mu zabrać tego radia do restauracji. I kolejny – zwykły, czarny płaszcz, który napełnił go obezwładniającym strachem i odebrał mu apetyt. Mężczyzna, który nosił ten płaszcz, z wolna wariował. Do tej pory udawało mu się to ukryć – nawet żona niczego nie podejrzewała – ale jego wizja świata stale ciemniała pod wpływem serii coraz bardziej paranoicznych fantazji. Dotknięcie tego płaszcza było jak wsadzenie ręki w gniazdo wijących się węży.