– Tak, ciągle potrafię to robić – odparł krótko Johnny. – I bardzo chciałbym nie potrafić.
– Mówisz serio?
Johnny pomyślał o czarnym płaszczu. Grzebał tylko w jedzeniu, rozglądając się naokoło, próbując bezskutecznie wyodrębnić tego człowieka z tłumu.
– Tak. Mówię serio.
– Więc lepiej o wszystkim zapomnieć – stwierdził Herb i klepnął syna w plecy.
3
Przez następny miesiąc mogło się wydawać, że wszystko zostanie zapomniane. Johnny pojechał na północ na spotkanie z nauczycielami zaczynającymi pracę w szkole od połowy roku i przewiózł swoje rzeczy osobiste do nowego mieszkania, małego, lecz przyjemnego.
Pojechał samochodem ojca. Tuż przed wyjazdem Herb zapytał go:
– Nie denerwujesz się, kiedy siadasz za kierownicą?
Johnny potrząsnął głową. Już prawie nie myślał o wypadku. Jeśli coś jest mu pisane, to tak czy owak się zdarzy. Nabrał jednak przekonania, że błyskawica nie uderza dwa razy w to samo miejsce; nie wierzył, by miał zginąć w wypadku samochodowym.
W rzeczywistości długa podróż przebiegła spokojnie, ukoiła nerwy, a spotkanie przypominało po trosze zebranie starych kumpli. Jego dawni przyjaciele podchodzili i życzyli mu wszystkiego najlepszego, lecz Johnny nie mógł przeoczyć faktu, jak niewielu podało mu rękę, a ponadto wyczuł pewną rezerwę, widoczną w ich spojrzeniach. Kiedy wracał do domu, starał się przekonać sam siebie, że to tylko wyobraźnia. A jeśli nie… cóż, miało to także swą zabawną stronę. Gdyby czytali Inside View, wiedzieliby przecież, że jest oszustem i nie mają się czego bać.
Po zebraniu nie miał już nic do roboty; pozostało mu więc wrócić do Pownal i czekać na koniec ferii świątecznych. Paczki z przedmiotami osobistymi raptownie przestały przychodzić – powiedział ojcu, że taka jest potęga prasy. Zamiast nich pojawiły się gniewne i w większości anonimowe listy od ludzi, którzy czuli się osobiście oszukani.
Powinieneś smarzyć się w P!I!E!K!L!E! za nendzne pruby oszókania Obywateli Republiki Ameryki – głosił jeden z bardziej typowych, napisany na pogniecionej kartce z firmowej papeterii hotelu Ramada Inn i wysłany w York, stan Pensylwania. Jesteś nędznym oszukańcem i wstrętnym obrzydliwym oszustem. Powinieneś Pan wstydzić się za siebie. Biblia muwi, rze zwykły grzesznik wrzucony zostanie w Jezioro O!G!N!I!A i spłonie, ale FAŁSZYWY P!R!O!F!I!T będzie plunąć zawsze i W!I!E!C!Z!N!I!E! To Pan jesteś' FAŁSZYWY PROFIT ktury sprzedał swą nieśmiertelną dusze za parę tanich dolców. To jest koniec mojego listu i w Pańskim interesie mam nadzieje, rze nigdy nie dorwę Pana na ulicy Pańskiego Miasteczka. Podpisane: PRZYJACIEL (nie Pana, ale Boga, Szanowny Panie)!
W ciągu trzech tygodni od chwili publikacji artykułu w Inside View pojawiło się mnóstwo listów o podobnej treści. Kilku wielbicieli prywatnej inicjatywy wyraziło ochotę współpracy z Johnnym na zasadzie udziału w zyskach. Jeden z nich poinformował go: Byłem asystentem iluzjonisty i potrafię podstępem ściągnąć majtki nawet z doświadczonej kurwy. Jeśli planuje pan występy w charakterze jasnowidza, potrzebuje pan właśnie mnie!
A później listy przestały przychodzić, dokładnie tak, jak wcześniej paczki. Pewnego dnia, pod koniec listopada, gdy Johnny wracał ze spaceru po pocztę, a skrzynka już trzeci dzień świeciła pustką, przypomniał sobie przepowiednie Andy'ego Warhola, jak to nadejdzie dzień, kiedy każdy Amerykanin będzie sławny przez piętnaście minut. Najwyraźniej jego piętnaście minut właśnie minęło, i nie było na świecie człowieka, który byłby z tego powodu szczęśliwszy od niego.
Ale okazało się, że to wcale nie koniec.
4
– Smith? – zapytał głos w słuchawce. – John Smith?
– Tak. – Nie znał tego głosu. Nie była to także pomyłka. A to zagadka; trzy miesiące temu Herb zastrzegł ich numer telefonu. Był siedemnasty grudnia, w rogu pokoju, na stojaku, który ojciec zrobił, gdy Johnny był jeszcze dzieckiem, stała choinka. Na dworze padał śnieg.
– Nazywam się Bannerman. Szeryf George Bannerman z Castle Rock. – Mężczyzna odchrząknął. – Chciałbym… znaczy, myślę, że pan nazwałby to propozycją.
– Skąd ma pan mój numer telefonu? Bannerman znów odchrząknął.
– Nooo, mógłbym go dostać od firmy telefonicznej, biorąc pod uwagę, że to sprawa urzędowa, ale w rzeczywistości dostałem go od pańskiego przyjaciela. Od lekarza nazwiskiem Weizak.
– Sam Weizak dał panu mój numer telefonu?
– Tak jest.
Johnny siedział w norce telefonicznej, całkowicie ogłupiały. Właśnie przypomniał sobie, skąd zna nazwisko Bannermana. Natknął się na nie niedawno, w niedzielnym dodatku do którejś z gazet. Szeryf hrabstwa Castle znajdującego się ładny kawałek drogi na zachód od Pownal, na Pojezierzu. Castle Rock było siedzibą hrabstwa, odległą o jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Norway i niecałe trzydzieści od Bridgton.
– Sprawa urzędowa?
– Tak, sądzę, że tak pan by to nazwał. Myślałem właśnie, że moglibyśmy się spotkać na kawie…
– Czy to dotyczy Sama?
– Nie, zupełnie nie. Doktor Weizak zadzwonił do mnie i wspomniał o panu. To było… no, co najmniej miesiąc temu. Szczerze mówiąc, pomyślałem, że ma fioła. Ale teraz wysłuchamy nawet wariata.
– W jakiej sprawie? Panie… szeryfie Bannerman, nie rozumiem, o czym pan mówi.
– Naprawdę byłoby znacznie lepiej, gdybyśmy mogli się gdzieś spotkać. Może dziś wieczorem? Na głównej drodze z Brighton jest takie miejsce, nazywa się „U Jona". To mniej więcej w połowie drogi między pańskim miasteczkiem i moim.
– Przykro mi, ale nie. Muszę najpierw wiedzieć, o co tu chodzi. I jak to się stało, że Sam nie zadzwonił do mnie? Bannerman westchnął.
– Przypuszczam, że należy pan do ludzi, którzy nie czytają gazet?
To nie była prawda. Od czasu odzyskania przytomności Johnny czytał co tylko się dało, starając się dowiedzieć o wszystkim, co stracił. I niedawno widział w gazecie nazwisko Ban-nermana. Jasne. Bannermanowi ktoś rozpalił ognisko pod fotelem. Bannerman zajmował się…
Johnny odsunął słuchawkę od ucha i spojrzał na nią z nagłym zainteresowaniem. Przyglądał się jej, jakby była wężem, który nagle okazał się jadowity.
– Panie Smith – zaskrzeczała cienko słuchawka. – Halo, panie Smith!
– Jestem – powiedział Johnny. Był świadom gniewu, który ogarnął go na myśl o Samie Weizaku, Samie, który na wiosnę radził mu nie wychylać się, a potem wygadał się lokalnemu szeryfowi… za jego plecami.