Morderstwo Etty Ringgold odbiło się głośnym echem po całej Nowej Anglii. Gwałciciela z Castle Rock porównywano z Albertem DeSalvo, Dusicielem z Bostonu – i to porównanie bynajmniej nie uspokoiło wzburzonych mieszkańców. Union Leader Williama Loeba z nie tak znowu odległego Manchesteru, stan New Hampshire, dolał oliwy do ognia artykułem redakcyjnym pod wymownym tytułem: LENIWE GLINY W NASZYM SIOSTRZANYM STANIE.
Artykuł z niedzielnego dodatku, mający już ze sześć tygodni, śmierdzący wyraźnie szopą i drewnem, cytował dwóch miejscowych psychiatrów, którzy ochoczo zdecydowali się wyjaśnić sprawę czytelnikom pod warunkiem, że nikt nie wymieni ich nazwisk. Jeden z nich wspomniał o szczególnym zboczeniu seksualnym: konieczności popełnienia czynu gwałtownego w momencie orgazmu. Fajny facet, pomyślał Johnny i skrzywił się. Udusił je w momencie, kiedy miał wytrysk. Głowa bolała go coraz bardziej.
Drugi jajogłowy poddał pod rozwagę fakt następujący: wszystkie pięć morderstw popełniono późną jesienią lub zimą. Wprawdzie osobowości maniakalno-depresyjnej nie da się ująć w żadne ścisłe wzorce, wiadomo jednak, że osoby chore cierpią na zmiany nastrojów ściśle odpowiadające zmianie pór roku. Być może nasz morderca „zimuje" od połowy kwietnia do mniej więcej końca sierpnia, a potem przeżywa okres „wzlotu" ze szczytem przypadającym mniej więcej na czas popełnienia morderstw.
W czasie wzlotu, czasie szaleństwa, dana osoba miałaby być ruchliwa, aktywna, śmiała i pełna optymizmu. Miała „żyć w przekonaniu, że policja nigdy nie zdoła jej schwytać" – konkludował anonimowy psychiatra. Artykuł kończył się stwierdzeniem, że – jak na razie – dana osoba miała absolutną rację.
Johnny odłożył gazetę, spojrzał na zegarek i stwierdził, że ojciec powinien właśnie dojeżdżać do domu, chyba że powstrzymała go zła pogoda. Wyniósł gazety do pudła, z którego prędzej czy później trafią do pieca.
To nie moja sprawa. I niech szlag trafi Sama Weizaka.
Nie kryj się w jaskini, Johnny.
Przecież nie krył się w jaskini, a w ogóle nie o to tu chodzi. Po prostu tak się złożyło, że akurat było mu ciężko. Kiedy straciłeś cały kawał życia, to przecież możesz mieć chandrę, prawda?
I możesz użalać się nad sobą.
Pieprz się, mruknął Johnny sam do siebie. Podszedł do okna i wyjrzał na dwór. Nie zobaczył niczego ciekawego, ot, śnieg i wiatr, normalna zimowa aura. Mógł tylko spodziewać się, że tata będzie prowadził ostrożnie, wkrótce pojawi się w domu i skończy z tymi bezsensownymi wspominkami. Znów podszedł do telefonu i stał tam, nie mogąc się zdecydować.
Być może rzeczywiście użalał się nad sobą, lecz naprawdę stracił cholerny kawał życia. Najlepszy kawał, jeśli chcesz to nazwać po imieniu. I ciężko pracował, żeby wrócić do formy. Czy nie zasługiwał choć na odrobinę dyskrecji? Czy nie miał prawa do tego, o czym myślał zaledwie kilka chwil temu – do normalnego życia?
Człowieku, przecież coś takiego nie istnieje.
Może i nie, ale przecież istnieje coś takiego, jak nienormalne życie. Na przykład ta sprawa z „Farmą Cole'a". Dotknąć płaszczy i nagle znać sekrety ludzi, ich obawy, ich nieważne sukcesy – to nie był normalny objaw. I nie był to talent. Już raczej przekleństwo.
Przypuśćmy, że spotka się z szeryfem. Nie ma żadnej gwarancji, że potrafi odpowiedzieć na jego pytania. A co, jeśli potrafi? Przypuśćmy, że poda mu mordercę na srebrnej tacy. Wtedy znowu czeka go konferencja prasowa, cyrk podniesiony do n-tej potęgi.
Przez obolałą głowę przeleciały mu słowa dziecinnej piosenki, powtarzane w szaleńczym rytmie. Piosenki śpiewanej w szkółce niedzielnej:
Moje maleńkie światło,
Jak może niechaj świeci,
Moje maleńkie światło,
Jak może niechaj świeci
Jak może niechaj świeci
Jak może niechaj świeci…
Podniósł słuchawkę i wykręcił numer gabinetu Weizaka. Nic na tym nie traci; przecież minęła piąta. Lekarz pewnie pojechał już do domu, a wielcy panowie neurochirurdzy nie podają domowych numerów w książkach telefonicznych. Johnny usłyszał kilka długich sygnałów i chciał odłożyć słuchawkę, kiedy Sam odezwał się:
– Dzień dobry. Czym mogę służyć?
– Sam?
– John Smith? – Nic nie maskowało radości w głosie Weizaka… oraz niepewności.
– Tak, to ja.
– I co myślisz o tej zamieci? Chyba pada tam, u ciebie?
– Pada.
– Tu zaczęło się mniej więcej przed godziną. Mówią, że… Johnny? To przez szeryfa? To dlatego jesteś taki chłodny?
– No, szeryf zadzwonił – powiedział Johnny – i tak się zastanawiałem, co się właściwie stało? Dlaczego mu o mnie powiedziałeś. Dlaczego nie zadzwoniłeś i nie poinformowałeś mnie, że dałeś mu mój numer telefonu… i dlaczego nie zadzwoniłeś i nie zapytałeś, czy m o ż e s z dać mu mój numer telefonu? Weizak westchnął.
– Johnny, w tej chwili mógłbym ci nakłamać, ale to nie doprowadziłoby do niczego, prawda? Nie zapytałem, bo bałem się, że się nie zgodzisz. I nie uprzedziłem cię, bo szeryf mnie wyśmiał. A kiedy ktoś wyśmiewa moją radę, to zakładam, że nie ma zamiaru się do niej stosować, nie?
Johnny wolną ręką pomasował obolałą skroń i przymknął oczy.
– Ale dlaczego, Sam? Wiesz, jakie jest moje zdanie na ten temat. Przecież to ty radziłeś mi, żebym przeczekał. Użyłeś tego właśnie słowa!
– To przez ten artykuł w gazecie – wyjaśnił Sam. – Pomyślałem sobie: „To mniej więcej tam, gdzie mieszka Johnny". I powiedziałem sobie: „Pięć martwych kobiet. Pięć". – Głos Sama brzmiał niepewnie, czuć było w nim wahanie, a nawet wstyd. Johnny poczuł się zdecydowanie gorzej, słysząc t a k i e g o Sama. Żałował, że w ogóle do niego zadzwonił.
– A dwie z nich to jeszcze nastolatki. Młoda matka. Nauczycielka z podstawówki, która przepadała za Browningiem. Takie to wszystko prowincjonalne, nie? Takie wsiowe, że nie powstałby z tego film, nawet dla telewizji. Ale mimo wszystko prawdziwe. Najwięcej myślałem o nauczycielce. Wsadził ją w rurę kanalizacyjną jak torbę ze śmieciami…
– Nie miałeś prawa leczyć się mną z jakichś swoich win -powiedział Johnny ochryple.
– Nie. Chyba nie.
– Tu nie ma żadnego chyba!
– Johnny, dobrze się czujesz? Mówisz, jakby…
– Dobrze się czuję! – wrzasnął Johnny.
– Nie sądzę.
– Mam cholerną, pieprzoną migrenę, dziwi cię to? Do diabła, dlaczego odgrzebałeś to wszystko? Kiedy ci powiedziałem o matce, wcale do niej nie zadzwoniłeś. Mówiłeś, że…
– Mówiłem, że czasami lepiej zgubić niż znaleźć. Ale to nie zawsze prawda, Johnny. Ten człowiek, kimkolwiek jest, to strasznie chora osoba. Może sam się zabić. Jestem pewien, że kiedy morderstwa ustały na dwa lata, policja tak właśnie sobie pomyślała. Ale w depresji maniakalnej istnieją czasami długie przerwy – nazywamy to „płaszczyzną normalności" – a później chory wraca do swych zwykłych, zmiennych humorów. Mógł popełnić samobójstwo po zabiciu tej nauczycielki miesiąc temu. To znowu tylko przypuszczenie, bo jeśli nie, to co? Może spróbować znowu. I znowu. I znowu. Albo…
– Zamknij się!
– Dlaczego szeryf w końcu do ciebie zadzwonił? – zastanowił się głośno Sam. – Czemu zmienił zdanie?