Bannerman siedział przy stoliku, na którym stał kubek kawy i miska chili. Telewizyjny obraz wprowadzał w błąd – nie był potężnym, lecz wręcz ogromnym mężczyzną. Johnny podszedł, przedstawił się.
Szeryf wstał i potrząsnął jego dłonią. Patrząc na bladą, napiętą twarz przed sobą i na chude ciało Johnny'ego tonące w wielkiej, marynarskiej kurtce sztormowej, pomyślał najpierw: „Ten gość jest chory, może już długo nie pożyje". Całe życie zdawało się skupiać w jego oczach – przenikliwych, szczerych, niebieskich, wpatrzonych w jego oczy z nie tajoną ciekawością. Kiedy spotkały się ich dłonie, Bannerman poczuł coś dziwnego (opisywał to później jako w y s y s a n i e). Przypominało szok po dotknięciu przewodu elektrycznego pod napięciem. I szybko minęło.
– Cieszę się, że pan przyjechał. Kawy?
– Proszę.
– A może porcję chili? Robią tu cholernie dobrą chili. Nie powinienem jej jeść z moimi wrzodami, ale jem. – Zobaczył zaskoczenie na twarzy Johnny'ego i uśmiechnął się. – Wiem, to jakoś głupio, żeby taki wielki facet jak ja miał wrzody, prawda?
– Chyba każdy może się ich dorobić.
– To prawda. Co sprawiło, że zmienił pan zdanie?
– Wiadomości. Ta dziewczynka. Jest pan pewien, że to ten sam facet?
– To ten sam gość. Działał tak samo. Ten sam rodzaj spermy. Do stolika podeszła kelnerka, Bannerman wpatrywał się w twarz Johnny'ego.
– Kawa? – zapytała.
– Herbata – odparł Johnny.
– I przynieś mu miskę chili – wtrącił szeryf, a kiedy kelnerka odeszła, mówił dalej: – Lekarz, Sam, on twierdzi, że jeśli pan czegoś dotknie, to czasami może pan wiele się dowiedzieć.
Johnny uśmiechnął się.
– Cóż – powiedział – potrząsnąłem tylko pana ręką i już wiem, że ma pan setera irlandzkiego wabiącego się Rusty. Jest stary, ślepnie i pan sądzi, że należałoby go już uśpić, ale nie wie pan, jak to wytłumaczyć córeczce.
Bannerman wypuścił łyżkę z ręki; wpadła w miskę chili – plum! Patrzył na rozmówcę z otwartymi ustami.
– Na Boga! Dowiedział się pan tego ode mnie? Tu, teraz? Johnny przytaknął. Szeryf potrząsnął głową.
– Usłyszeć coś takiego to jedno, a… nie męczy to pana? Johnny spojrzał na Bannermana zaskoczony. Nigdy przedtem nikt nie zadał mu tego pytania.
– Tak. Tak, męczy.
– Ale pan wiedział. Niech mnie diabli!
– Szeryfie…
– George. Wystarczy George.
– Dobrze. Jestem Johnny. Wystarczy Johnny. George, to, czego o tobie nie wiem, wypełniłoby kilka tomów. Nie wiem, gdzie dorastałeś, gdzie chodziłeś do szkoły policyjnej, jakich masz przyjaciół, gdzie mieszkasz. Wiem natomiast, że masz córeczkę – chyba Cathy, ale nie jestem pewien. Nie wiem, co robiłeś w zeszłym tygodniu, jakie lubisz piwo i jaki jest twój ulubiony program w telewizji.
– Moja córka ma na imię Katrina – powiedział cicho Bannerman. – Też ma dziewięć lat. Chodziła do jednej klasy z Mary Kate.
– Próbuję powiedzieć, że moja „wiedza" bywa mocno ograniczona. Z powodu martwej strefy.
– Martwej strefy?
– Pewne sygnały nie przechodzą – tłumaczył Johnny. – Nigdy nie pamiętam nazw ulic i adresów. Z cyframi jest trudno, ale czasami się pojawiają. – Wróciła kelnerka z herbatą i chili. Johnny spróbował i skinął głową. – Miałeś rację. Jest dobra. Zwłaszcza w taką noc jak ta.
– To zajadaj. Człowieku, uwielbiam dobrą chili, mimo że wrzody wrzeszczą pod niebiosy. Pieprzcie się, mówię im. Jemy.
Na chwilę zapadło milczenie. Johnny pałaszował swoją porcję, a Bannerman przyglądał mu się z zainteresowaniem. Smith mógł dowiedzieć się, że ma psa imieniem Rusty, jak i tego, że Rusty jest stary i prawie ślepy. Pójdźmy krok dalej. Jeśli znał imię Katriny, mógł wymyślić to zdrobnienie – Cathy, żeby dodać sprawie właściwego posmaczku. Ale po co? Również nic nie tłumaczyło tego dziwnego przepływu energii, który poczuł w głowie, kiedy Smith dotknął jego ręki. Jeśli był oszustem, to cholernie dobrym.
Na dworze wiatr nabrał nagle mocy, z wyciem zatrząsł całym budynkiem, aż zadrżały fundamenty. Śnieg uderzył w okna klubu bilardowego po drugiej stronie ulicy.
– Tylko posłuchaj! – powiedział szeryf. – Ma tak wiać przez całą noc. Niech mi nikt nie mówi, że zimy są coraz łagodniejsze.
– Macie coś, co należało do faceta, którego szukasz?
– Naszym zdaniem, tak. – Potrząsnął głową. – Ale to cholernie mało.
– Opowiedz.
Bannerman zaczął mówić. Szkoła podstawowa i biblioteka stały naprzeciw siebie po dwóch stronach parku. Posyłanie dzieci do biblioteki po książki potrzebne do wypracowania czy klasówki należało do zwyczaju. Nauczyciel dawał im karteczkę, którą podpisywał bibliotekarz. Pośrodku parku teren nieco opadał. Po zachodniej stronie zagłębienia zbudowano estradę. W samym zagłębieniu ustawiono ławki, na których siadali ludzie podczas koncertów albo zebrań klubu futbolowego.
– Sądzimy, że po prostu usiadł sobie i czekał na przechodzące dziecko. Nie sposób go było dostrzec z obu krańców parku. Ścieżka biegnie wzdłuż północnej krawędzi zagłębienia, niedaleko ławek. – Bannerman powoli potrząsnął głową. – Najgorszy ze wszystkiego jest fakt, że ta Frechette została zabita właśnie na estradzie. W marcu na zebraniu rady miejskiej będą mnie za to obrzucać gównem – to znaczy, jeśli doczekam marca. No, mogę im pokazać notatkę, którą napisałem do sekretarza rady, domagając się, żeby w czasie godzin lekcyjnych w parku dyżurował ktoś z dorosłych. Nie, żebym się wtedy obawiał mordercy, Chryste, nie! W najgorszych koszmarach nie spodziewałem się, że zabije po raz drugi w tym samym miejscu.
– Sekretarz nie kupił pomysłu z dyżurami?
– Z powodu braku funduszy – stwierdził Bannerman. – Oczywiście, może teraz zrzucić winę na wszystkich członków rady, oni z kolei oskarżą mnie, a grób Mary Kate Hendrasen po-rośnie trawą i… – przerwał, a raczej zakrztusił się tym, co miał zamiar powiedzieć.
Johnny z sympatią przyglądał się jego pochylonej głowie.
– Być może nie zrobiłoby to żadnej różnicy – mówił dalej Bannerman spokojniejszym tonem. – Takie dyżury pełnią u nas zazwyczaj kobiety, a ten chuj, którego ścigamy, najwyraźniej nie zwraca uwagi na to, czy są stare, czy młode.
– Czy myślisz, że czekał na którejś z ławek?
Szeryf tak właśnie uważał. Właśnie przy końcu jednej z ławek znalazł równy tuzin niedopałków papierosów i jeszcze cztery przy samej estradzie, razem z pudełkiem. Na nieszczęście były to marlboro – drugi czy trzeci najpopularniejszy gatunek w kraju. Celofan pudełka został całkowicie wyczyszczony ze śladów palców, nie znaleziono na nim ani jednego.
– Ani jednego? – zapytał Johnny. – Trochę dziwne, prawda?
– Dlaczego dziwne?
– No, można by przypuścić, że morderca miał na rękach rękawiczki – nie dlatego, że myślał o odciskach palców, ale ponieważ był mróz – jednak na przykład ktoś, kto sprzedał mu papierosy…
Bannerman uśmiechnął się.
– Masz łeb do tej roboty, ale widać, że sam nie palisz.
– Nie. Kiedy byłem na uniwersytecie, paliłem trochę, lecz po wypadku nie wróciłem do nałogu.
– Papierosy trzyma się w kieszeni na piersiach. Wyjmujesz paczkę, wyjmujesz papierosa, wkładasz paczkę z powrotem. Jeśli nosisz rękawiczki i nie zostawiasz nowych śladów za każdym razem, po prostu wycierasz je z celofanu. Rozumiesz? I pominąłeś jeszcze jedną sprawę, Johnny. Mam ci powiedzieć, jaką?