Выбрать главу

Johnny przemyślał to sobie, a później stwierdził:

– Może wyjął paczkę z kartonu. A kartony są pakowane maszynowo.

– W tym sęk. J e s t e ś dobry.

– A co z banderolą na paczce?

– Maine.

– Więc jeśli palacz i morderca to ta sama osoba… – powiedział z namysłem Johnny. Szeryf wzruszył ramionami.

– Naturalnie, jest techniczna możliwość, że nie. Ale próbowałem wyobrazić sobie kogoś, kto siedziałby na ławce w parku w zimny, pochmurny, zimowy ranek wystarczająco długo, by wypalić tuzin albo i więcej papierosów – i nie udało się.

Johnny napił się herbaty.

– Żadne z dzieci, które tamtędy przechodziły, nie zauważyło jakichś śladów?

– Niczego – odparł Bannerman. – Rozmawiałem ze wszystkimi, które tego dnia dostały karteczkę do biblioteki.

– To jeszcze dziwniejsze niż sprawa z odciskami. Nie uważasz?

– Cholernie mnie to przeraziło. Popatrz, facet siedzi sobie w parku i czeka na jedno dziecko – jedną dziewczynkę – koniecznie jedną. Słyszy idące dzieciaki. I za każdym razem chowa się za estradę…

– Ślady – powiedział Johnny.

– Nie dziś rano. Dziś rano nie było śniegu. Tylko zmarznięta ziemia. Więc siedzi tam sobie ten zwariowany skurwiel, któremu powinno się obciąć jaja i podać mu z nich obiad; siedzi tam i chowa się za estradą. Za dziesięć dziewiąta rano przechodzili tamtędy Peter Harrington i Melissa Loggings. Lekcje trwały wtedy od dwudziestu minut. Kiedy przeszli, wraca na ławkę. O dziewiątej piętnaście znów się chowa. Tym razem przed dwiema dziewczynkami, Susan Flarhaty i Katriną Bannerman. Johnny ze stukiem postawił kubek na stole. Bannerman zdjął okulary i czyścił je gwałtownymi ruchami.

– Twoja córka była tam dziś rano? Chryste!

Szeryf włożył okulary. Twarz miał nieruchomą, zarumienioną z wściekłości i – tak! – strachu. Nie przed porażką w kolejnych wyborach albo że Union Leader napisze następny artykuł o durnych gliniarzach z zachodniego Maine, ale przed tym, co by się stało, gdyby jego córeczka poszła do biblioteki sama.

– Moja córka – potwierdził cicho Bannerman. – Była z dziesięć metrów od tego… tego zwierzaka. Wiesz, jak ja się czuję?

– Mogę się domyślić.

– Nie, nie możesz. Czuję się tak, jakbym otworzył drzwi na balkon, którego nie ma. Jakbym w ostatniej chwili zrezygnował z grzybka przy kolacji i dowiedział się, że ktoś inny zmarł od zatrucia muchomorem. I czuję się przez to brudny, obrzydliwie brudny. To wyjaśnia, dlaczego w końcu zadzwoniłem do ciebie. Teraz zrobię wszystko, żeby dorwać tego faceta. Absolutnie wszystko.

Za oknem pojawił się wielki, pomarańczowy pług jak monstrum z filmowego horroru. Wysiadło z niego dwóch mężczyzn, weszli do „Jona" i usiedli przy barze. Johnny dopił herbatę. Stracił ochotę na chili.

– Facet wraca na ławkę – Bannerman powrócił do przerwanego wątku – ale nie na długo. Około dziewiątej dwadzieścia pięć słyszy, jak wracają chłopak Harringtonów i dziewczynka Logginsów, więc znów chowa się za estradę. Musiało być koło dziewiątej dwadzieścia pięć, bo w bibliotece podpisano im kartę o dziewiątej osiemnaście. O dziewiątej czterdzieści pięć estradę minęło kilku chłopców z piątej klasy. Jeden z nich „chyba" po drugiej stronie dostrzegł "jakiegoś gościa". To cały opis. „Jakiś gość." Powinniśmy puścić list gończy z takim opisem, nie uważasz? Strzeżcie się jakiegoś gościa. Roześmiał się nerwowo. Brzmiało to jak szczeknięcie.

– Za pięć dziesiąta moja córka i jej przyjaciółka Susan minęły go, wracając do szkoły. A później, gdzieś pięć po dziesiątej, nadeszła Mary Kate Hendrasen… sama. Katrina i Sue spotkały ją na schodach, przy wyjściu ze szkoły. Powiedziały sobie „cześć".

– Słodki Boże – mruknął Johnny. Przygładził ręką włosy.

– No i na koniec, o wpół do jedenastej, wracali z biblioteki trzej chłopcy z piątej klasy. Jednemu z nich zwidziało się, że coś leży na estradzie. To była Mary Kate, z porwanymi trykotami i majteczkami, z krwią na nogach, a na twarzy… na twarzy…

– Uspokój się. – Johnny położył rękę na ramieniu Bannermana.

– Nie potrafię się uspokoić. – Szeryf powiedział to niemal przepraszająco. – Nigdy nie widziałem niczego podobnego, a pracuję w policji od osiemnastu lat. Zgwałcił tę dziewczynkę i to wystarczyło… wystarczyło do… no, wiesz, żeby ją zabić… policyjny patolog powiedział, że on zrobił to tak… naderwał coś i… to prawdopodobnie by ją, no… zabiło… ale i tak jeszcze ją udusił. Miała dziewięć lat, uduszona i pozostawiona… pozostawiona na estradzie z porwanymi majteczkami.

Bannerman zaczął nagle płakać. Ukryte za okularami oczy wypełniły się łzami i łzy te dwoma strumyczkami spłynęły mu po policzkach. Przy barze dwaj faceci z zarządu dróg z Bridg-ton rozmawiali o superpucharze. Zdjął okulary i osuszył twarz chusteczką. Ramiona mu drżały, zgarbił się. Johnny czekał, bezmyślnie mieszając chili.

Po krótkiej chwili Bannerman odłożył chusteczkę. Oczy miał czerwone i Johnny pomyślał, jak przedziwnie naga jest bez okularów jego twarz.

– Przepraszam, chłopie – powiedział. – To był bardzo długi dzień.

– Nie ma za co.

– Wiedziałem, że w końcu do tego dojdzie, ale myślałem, że uda mi się wytrzymać, aż znajdę się w domu, z żoną.

– Przypuszczam, że po prostu za długo czekałeś.

– Umiesz słuchać. – Bannerman założył okulary. – Nie, to nie tylko to. W tobie jest coś. Niech mnie szlag, jeśli wiem co. Ale z pewnością coś.

– I to wszystko, od czego można by zacząć?

– Tak. Naskakują głównie na mnie, lecz policja stanowa też się nie popisała. Ani funkcjonariusze biura prokuratora okręgowego. Ani nasz pieszczoszek z FBI. Mój patolog zdołał określić typ spermy, ale na tym etapie na nic się to nam nie przyda. Najbardziej niepokoi mnie brak włosów i kawałków skóry pod paznokciami ofiar. Przecież wszystkie musiały walczyć, a nie mamy nawet centymetra skóry. Facet może mieć sojusznika w diable! Nie zgubił guzika, listy zakupów, nie zostawił najmniejszego cholernego śladu. Dzięki prokuratorowi stanowemu gadaliśmy z psychiatrą z Augusta i gość twierdzi, że tacy zawsze się ujawniają. Prędzej czy później. Wielka mi pociecha! Co, jeśli ujawni się, powiedzmy, dwanaście trupów od dziś?

– Paczka papierosów jest w Castle Rock?

– Tak. Johnny wstał.

– No to jedziemy.

– Moim wozem?

Johnny uśmiechnął się. Na zewnątrz wył wiatr, wichura wzmagała się.

– W taką noc dobrze jest mieć przy sobie policjanta – powiedział.

7

Zamieć osiągnęła apogeum – dojazd do Castle Rock radiowozem Bannermana zabrał im półtorej godziny. Kiedy weszli do ratusza i otrzepali śnieg z butów, było dwadzieścia po dziesiątej.

W korytarzu czekało kilku dziennikarzy; siedzieli na ławce pod strasznym portretem jakiegoś ojca-założyciela miasteczka, opowiadając sobie o zdarzeniach poprzedniej nocy. Na widok wchodzących zerwali się z miejsc i otoczyli ich w okamgnieniu.

– Szeryfie, czy to prawda, że nastąpił przełom w sprawie?

_ W tej chwili nie udzielam żadnej odpowiedzi – odparł Bannerman spokojnie.

– Krążą plotki, że zatrzymał pan jakiegoś mężczyznę z Oxford, szeryfie. Czy to prawda?

– Nie. Przepuśćcie nas, ludzie…

Ale dziennikarze skupili swą uwagę na Johnnym, który poczuł się nagle tak, jakby miał w żołądku kamień. Co najmniej dwie twarze widział na konferencji w szpitalu.

– Boże święty! – krzyknął jeden z reporterów. – Pan jest John Smith, prawda?