Johnny poczuł nagle szaloną ochotę powołać się na piątą poprawkę do konstytucji jak gangster przed komisją senacką.
– Tak – potwierdził. – To ja.
– Ten jasnowidz? – zapytał ktoś.
– Ludzie, przepuśćcie nas. – Bannerman podniósł głos. – Czy wy naprawdę nie macie nic lepszego do roboty?
– Według Inside View jest pan oszustem – powiedział chłopak w grubym płaszczu. – Co pan na to?
– Mogę tylko powiedzieć, że ta gazeta publikuje, co jej się podoba.
– Czy zaprzecza pan artykułowi z Inside View?
– Niestety, nic więcej nie mogę powiedzieć.
Kiedy przez drzwi z matowego szkła wchodzili do gabinetu szeryfa, reporterzy ścigali się do dwóch automatów telefonicznych, znajdujących się koło biura tresera psów.
– A teraz to już wypłynęło gówno – powiedział żałośnie Bannerman. – Przysięgam na Boga, nie przypuszczałem, że będą jeszcze tu tkwić. W taką noc! Powinienem wprowadzić cię od tyłu.
– A co, nie wiedziałeś, że kochamy sławę? – spytał gorzko Johnny. – My wszyscy, jasnowidze, damy się pokrajać za odrobinę sławy.
– Nie, nie wierzę w to – stwierdził Bannerman. – Nie ty. No, co się stało, to się nie odstanie.
Ale Johnny w wyobraźni już czytał nagłówki: MIEJSCOWY JASNOWIDZ ZASTĘPCA SZERYFA W SPRAWIE DUSICIELA. JASNOWIDZ PROWADZI ŚLEDZTWO W SPRAWIE „LISTOPADOWEGO MORDERCY"! OSKARŻENIE
INSIDE VIEW O OSZUSTWO TO ŁGARSTWO, PROTESTUJE SMITH!
W biurze zastali dwóch mężczyzn. Jeden drzemał, a drugi popijał kawę i bez zainteresowania wertował górę raportów.
– Żona wyrzuciła go z domu, czy co? – zapytał kwaśno Ban-nerman, wskazując na śpiącego chłopaka.
– Właśnie wrócił z Augusta – wyjaśnił drugi zastępca. Sam również miał oczy podkrążone ze zmęczenia. Patrzył ze zdziwieniem na Johnny'ego.
– Johnny Smith. Frank Dodd. Ta tu Śpiąca Królewna to Ro-scoe Fisher. Johnny skinął głową na powitanie.
– Roscoe twierdzi, że prokurator stanowy chce nam odebrać sprawę – powiedział Dodd rozgniewany, zbuntowany i przy tym wszystkim jakiś żałosny. – Ale prezent pod choinkę, nie?
Bannerman położył rękę na jego karku i potrząsnął go łagodnie.
– Za bardzo się martwisz, Frank. I za dużo czasu spędzasz nad sprawą.
– Cały czas myślę, że w raportach musi być coś… – Dodd wzruszył ramionami i szturchnął je jednym palcem. – C o ś!
– Idź do domu i odpocznij, Frank. I zabierz ze sobą naszą Śpiącą Królewnę. Akurat potrzebujemy, żeby jeden z tych fotografów zrobił mu zdjęcie. Wydrukuje je potem w gazecie z podpisem: „W Castle Rock trwa intensywne śledztwo" i zostanie nam tylko zamiatanie ulic.
Bannerman wprowadził Johnny'ego do swego gabinetu. Biurko zasypane było papierami. Na parapecie okna stała fotografia przedstawiająca jego żonę i córeczkę, Katrinę. Na ścianie wisiał starannie oprawiony dyplom szeryfa, a nad nim, również w ramce, pierwsza strona Castle Rock Call z informacją o tym, że został wybrany.
– Kawa? – zapytał, otwierając szafkę na akta.
– Nie, dziękuję. Pozostanę przy herbacie.
– Pani Sugarman zazdrośnie strzeże swych zapasów – oznajmił Bannerman. – Przykro mi, ale zawsze zabiera je ze sobą do domu. Zaproponowałbym ci tonik, ale musielibyśmy jeszcze raz spotkać się z tą zgrają. Jezu, jak bym chciał, żeby już sobie poszli.
– Nie, nic nie szkodzi.
Bannerman podszedł do Johnny'ego. Trzymał w ręku dużą kopertę.
_ To wszystko – powiedział i zawahał się na chwilę, nim podał ją Johnny'emu.
Johny wziął kopertę, ale na razie jej nie otwierał.
– Tylko wiedz, że niczego nie gwarantuję i niczego nie obiecuję. Czasami się udaje, a czasami nie. Bannerman wzruszył szerokimi ramionami i powtórzył:
– Nie ryzykujesz, nie wygrywasz.
Johnny otworzył kopertę i wyjął z niej paczkę po marlboro. Czerwono-białe pudełko. Trzymał je w lewej ręce i patrzył na przeciwległą ścianę. Szara ściana. Brudnoszara ściana. Czerwono-białe pudełko. Brudnoszare pudełko. Przełożył je do drugiej ręki, później złożył dłonie. Czekał na coś, na cokolwiek. Nic. Trzymał je długo, z próżną nadzieją, że coś się zdany. W końcu oddał pudełko Bannermanowi.
– Przykro mi – powiedział.
– I co, nic?
– Nic.
Ktoś lekko zapukał w drzwi i zaraz pojawiła się w nich głowa Roscoe Fishera.
– Frank i ja idziemy do domu, George. Zdaje się, że przyłapałeś mnie na drzemce?
– To nic złego, jeśli tylko nie śpisz w radiowozie. Pozdrów ode mnie Deenie.
– Jasne. – Fisher przez chwilę przypatrywał się Johnny'emu, a później zamknął drzwi.
– Cóż – stwierdził szeryf – chyba mimo wszystko warto było spróbować. Odwiozę cię…
– Chcę pójść do parku – powiedział nagle Johnny.
– Nie, to beznadziejne. Leży tam ze trzydzieści centymetrów śniegu.
– Potrafisz znaleźć właściwe miejsce, prawda?
– Oczywiście, potrafię. Ale co ci z tego przyjdzie?
– Nie mam pojęcia. Chodźmy.
– Dziennikarze pójdą za nami, to pewne jak śnieg w listopadzie.
– Mówiłeś coś o tylnym wejściu.
– Tak, ale to droga ewakuacyjna na wypadek pożaru. Można wejść, ale jeśli próbuje się wyjść, natychmiast dzwoni alarm. Johnny zagwizdał przez zaciśnięte zęby.
– Więc niech idą za nami.
Przez dłuższą chwilę Bannerman przyglądał mu się z namysłem, a później skinął głową.
– Dobrze.
8
Gdy tylko wyszli razem z biura, reporterzy poderwali się z miejsc. Johnny'emu przypomniało to hodowlę psów w Dur-ham, gdzie zdziwaczała starsza pani trzymała collie. Psy wybiegały, kiedy przechodził obok jej domu z wędką, szczekały, warczały i straszyły ludzi. Szczerzyły kły, ale żaden nigdy nikogo nie ugryzł.
– Czy wiesz, kto to zrobił, Johnny?
– Masz jakiś pomysł?
– Odbiera pan jakieś fale, panie Smith?
– Szeryfie, czy wezwanie jasnowidza było pańskim pomysłem?
– Czy policja stanowa i biuro prokuratora wiedzą, co tu się dzieje, szeryfie Bannerman?
– Sądzisz, że go dopadniesz, Johnny?
– Szeryfie, czy ten facet jest pana zastępcą?
Bannerman przepychał się między nimi energicznie, zapinając po drodze płaszcz. Powtarzał, że nie udziela informacji, a Johnny w ogóle się nie odzywał.
Dziennikarze stłoczyli się przy wejściu, gdy Johnny i Bannerman schodzili po ośnieżonych schodach. Dopiero kiedy minęli radiowóz i znaleźli się na ulicy, jeden z reporterów zorientował się, że idą do parku. Dziennikarze ruszyli po płaszcze, a ci, którzy byli ubrani, zbiegli po schodach, wrzeszcząc jak dzieci.
9
Mroczną ciemność rozpraszały tylko światła latarek. Wiatr wył, niosąc płachty śniegu to w jedną, to znów w drugą stronę.
– Za cholerę nic tu nie zdołasz zobaczyć – powiedział szeryf. – Ani ty, ani… Niech to diabli! – Niemal się przewrócił, kiedy jeden z dziennikarzy w grubym palcie i przedziwnym kapeluszu wpadł na niego z całej siły.
– Przepraszam, szeryfie – powiedział zawstydzony. – Ślisko tu. Zapomniałem kaloszy.
Z panujących ciemności wyłoniła się żółta, nylonowa lina i huśtająca się tabliczka z napisem: POLICJA. ZAKAZ WSTĘPU.
– Zapomniałeś i głowy – odpowiedział Bannerman. – A teraz stój w miejscu i wy wszyscy też. Trzymajcie się z tyłu!
– Miejski park jest własnością obywateli, szeryfie! – krzyknął jeden z dziennikarzy.
– To prawda. Ale policja prowadzi tu śledztwo! Przejdziesz za linę i spędzisz noc w celi.