Выбрать главу

Szeryf oświetlił latarką linę i podniósł ją tak, by Johnny mógł przejść pod spodem. Poszli w dół zboczem pagórka ku niewyraźnie widocznym w ciemności ławkom. Za ich plecami, wzdłuż liny, stali dziennikarze, oświetlając ich z kilku latarek, tak że Johnny i George Bannerman maszerowali w słabym świetle niby jakiegoś reflektora punktowego.

– Nic nie widać – stwierdził Bannerman.

– Bo i tak nie ma tu nic ciekawego – odparł Johnny. – Prawda?

– Nie, już nie. Powiedziałem Frankowi, że może zdjąć linę. Teraz cieszę się, że nie znalazł na to czasu. Chcesz podejść do estrady?

– Na razie nie. Pokaż mi, gdzie znalazłeś niedopałki papierosów. Przeszli kawałek dalej i nagle Bannerman stanął.

– Tutaj. – Wskazał na ławkę będącą niewyraźnie majaczącym spod śnieżnej zaspy kształtem.

Johnny zdjął rękawiczki. Wsadził je do kieszeni płaszcza, a następnie ukląkł i zaczął oczyszczać ławkę ze śniegu. Bannermana znów uderzyła bladość jego twarzy i widoczne na niej.

– Dziennikarze pójdą za nami, to pewne jak śnieg w listopadzie.

– Mówiłeś coś o tylnym wejściu.

– Tak, ale to droga ewakuacyjna na wypadek pożaru. Można wejść, ale jeśli próbuje się wyjść, natychmiast dzwoni alarm. Johnny zagwizdał przez zaciśnięte zęby.

– Więc niech idą za nami.

Przez dłuższą chwilę Bannerman przyglądał mu się z namysłem, a później skinął głową.

– Dobrze.

8

Gdy tylko wyszli razem z biura, reporterzy poderwali się z miejsc. Johnny'emu przypomniało to hodowlę psów w Dur-ham, gdzie zdziwaczała starsza pani trzymała collie. Psy wybiegały, kiedy przechodził obok jej domu z wędką, szczekały, warczały i straszyły ludzi. Szczerzyły kły, ale żaden nigdy nikogo nie ugryzł.

– Czy wiesz, kto to zrobił, Johnny?

– Masz jakiś pomysł?

– Odbiera pan jakieś fale, panie Smith?

– Szeryfie, czy wezwanie jasnowidza było pańskim pomysłem?

– Czy policja stanowa i biuro prokuratora wiedzą, co tu się dzieje, szeryfie Bannerman?

– Sądzisz, że go dopadniesz, Johnny?

– Szeryfie, czy ten facet jest pana zastępcą?

Bannerman przepychał się między nimi energicznie, zapinając po drodze płaszcz. Powtarzał, że nie udziela informacji, a Johnny w ogóle się nie odzywał.

Dziennikarze stłoczyli się przy wejściu, gdy Johnny i Bannerman schodzili po ośnieżonych schodach. Dopiero kiedy minęli radiowóz i znaleźli się na ulicy, jeden z reporterów zorientował się, że idą do parku. Dziennikarze ruszyli po płaszcze, a ci, którzy byli ubrani, zbiegli po schodach, wrzeszcząc jak dzieci.

9

Mroczną ciemność rozpraszały tylko światła latarek. Wiatr wył, niosąc płachty śniegu to w jedną, to znów w drugą stronę.

– Za cholerę nic tu nie zdołasz zobaczyć – powiedział szeryf. – Ani ty, ani… Niech to diabli! – Niemal się przewrócił, kiedy jeden z dziennikarzy w grubym palcie i przedziwnym kapeluszu wpadł na niego z całej siły.

– Przepraszam, szeryfie – powiedział zawstydzony. – Ślisko tu. Zapomniałem kaloszy.

Z panujących ciemności wyłoniła się żółta, nylonowa lina i huśtająca się tabliczka z napisem: POLICJA. ZAKAZ WSTĘPU.

– Zapomniałeś i głowy – odpowiedział Bannerman. – A teraz stój w miejscu i wy wszyscy też. Trzymajcie się z tyłu!

– Miejski park jest własnością obywateli, szeryfie! – krzyknął jeden z dziennikarzy.

– To prawda. Ale policja prowadzi tu śledztwo! Przejdziesz za linę i spędzisz noc w celi.

Szeryf oświetlił latarką linę i podniósł ją tak, by Johnny mógł przejść pod spodem. Poszli' w dół zboczem pagórka ku niewyraźnie widocznym w ciemności ławkom. Za ich plecami, wzdłuż liny, stali dziennikarze, oświetlając ich z kilku latarek, tak że Johnny i George Bannerman maszerowali w słabym świetle niby jakiegoś reflektora punktowego.

– Nic nie widać – stwierdził Bannerman.

– Bo i tak nie ma tu nic ciekawego – odparł Johnny. – Prawda?

– Nie, już nie. Powiedziałem Frankowi, że może zdjąć linę. Teraz cieszę się, że nie znalazł na to czasu. Chcesz podejść do estrady?

– Na razie nie. Pokaż mi, gdzie znalazłeś niedopałki papierosów.

Przeszli kawałek dalej i nagle Bannerman stanął.

– Tutaj. – Wskazał na ławkę będącą niewyraźnie majaczącym spod śnieżnej zaspy kształtem.

Johnny zdjął rękawiczki. Wsadził je do kieszeni płaszcza, a następnie ukląkł i zaczął oczyszczać ławkę ze śniegu. Banner-mana znów uderzyła bladość jego twarzy i widoczne na niej zmęczenie. Klęczący przed ławką, wyglądał jak człowiek pogrążony w żarliwej modlitwie.

Johnny poczuł, że ręce mu zziębły, a zaraz potem zdrętwiały. Dotarł już do nierównej, nie odmalowanej powierzchni ławki. Miał wrażenie, że widzi ją bardzo wyraźnie, niemal jak przez lupę. Ławka była niegdyś zielona, choć większość farby została z niej zmyta lub odpadła. Dwa zardzewiałe bolce łączyły siedzenie z oparciem.

Położył na ławce obie dłonie i nagle zalało go przedziwne, a zarazem straszne uczucie – nigdy przedtem nie czuł nic tak silnego i w przyszłości miał to poczuć jeszcze tylko raz. Patrzył na ławkę; zmarszczył brwi, mocniej zacisnął na niej dłonie. Była to…

(Letnia ławka)

Ileż setek ludzi siadywało na niej przy tej czy innej okazji, słuchając „Boże, błogosław Amerykę", „Na zawsze gwiaździsty sztandar" (Nie krzywdź płetwiastych przyjaciół… bo kaczka też jest czyjąś matką) i bojowej pieśni „Tygrysów z Castle Rock"! Zielone liście w lecie, mgiełka jesiennego upału jak wspomnienie łupin po kukurydzy i mężczyźni z grabiami w łagodnym mroku wieczoru. Warkot wielkiego bębna z przeciągniętym przez środek drutem. Błyszczące złotem trąbki i puzony, mundurki szkolnej orkiestry…

(Bo kaczka… też jest… czyjąś matką…)

Sympatyczni miejscowi ludzie siadali tu słuchając, bijąc brawo, trzymając programy zaprojektowane i wydrukowane przez szkolną pracownię graficzną.

Lecz dziś rano siedział tu morderca. Johnny go wyczuwał.

Ciemne gałęzie drzew wyglądają na tle chmurnego nieba jak ruiny. On (ja) siedzi tu, pali, czeka, czuje się dobrze, czuje się, jakby on (ja) mógł przeskoczyć przez sam dach świata i wylądować równo na obie nogi. Nuci piosenkę. Coś z Rolling Stonesów. Nie rozumiem jej, ale najwyraźniej wszystko jest… jakie?

W porządku. Wszystko jest w porządku, wszystko jest szare i czeka na śnieg, a ja jestem…

– Gładki – szepnął Johnny. – Jestem gładki. Jestem taki gładki.

Bannerman pochylił się, nie słysząc słów zagłuszanych wyciem wiatru.

_ Co?

– Gładki – powtórzył Johnny. Spojrzał na Bannermana i szeryf mimowolnie zrobił krok do tyłu. Oczy Johnny'ego były zimne i nieludzkie. Ciemne włosy powiewały dziko wokół bladej twarzy, a nad jego głową wył zimowy wiatr i wisiało czarne niebo. Jego ręce sprawiały wrażenie przyspawanych do ławki.

– Jestem taki kurewsko gładki – powiedział teraz wyraźnie. Na jego ustach pojawił się triumfujący uśmiech. Patrzył przez Bannermana. I Bannerman uwierzył. Tego nie zagrałby nikt, bo nikt nie byłby w stanie tak udawać. A najstraszliwsze było to… że Johnny kogoś mu przypominał. Ten uśmiech… ton głosu… Johnny Smith znikł, pozostała po nim skorupa człowieka. Za zasłoną jego zwykłych rysów, zupełnie płytko, że można prawie było jej dotknąć, kryła się inna twarz. Twarz mordercy.

Twarz kogoś, kogo znał.