– Ja nie zamierzam cię skrzywdzić.
– Wiem, że nie. Ale, Johnny… daj mi trochę czasu.
– Jasne. Czas. Czasu nam chyba nie zabraknie.
Te jego słowa miały wracać do niej na jawie i – znacznie silniej – we śnie, brzmiąc niewypowiedzianą goryczą, poczuciem ogromnej straty.
Skręcili za rogiem. Johnny otworzył jej drzwi od strony pasażera, obszedł samochód i usiadł za kierownicą.
– Zimno ci? – zapytał.
– Nie. To wspaniała noc.
– Wspaniała – zgodził się.
Odjechali od krawężnika. Myśli dziewczyny wróciły do tej dziwacznej maski. Pół-Jekyll z błękitnym okiem Johnny'ego widocznym w wielkim oczodole zaskoczonego doktora („Widzisz, ten koktajl wymyśliłem wczoraj w nocy, ale nie sądzę, by kiedykolwiek podawali go w barach") i ta strona była w porządku, w środku widziała przecież kawałek Johnny'ego. To strona Hyde'a przeraziła ją śmiertelnie, bo jego oko miało rozmiar szparki. W środku mógł czaić się każdy. Ktokolwiek; nawet, powiedzmy, Dan.
Lecz kiedy dojechali do Esty, gdzie nagie żarówki podjazdu mrugały w ciemności, a długie linie neonów na szprychach diabelskiego młyna obracały się w koło, zapomniała o masce. Przyjechała tu ze swoim chłopakiem i będą się dobrze bawić.
3
Przeszli podjazdem, trzymając się za ręce. Prawie nie rozmawiali; Sarze wydawało się, że raz jeszcze przeżywa wiejskie jarmarki z dzieciństwa. Dorastała w South Paris, wioseczce w zachodnim Maine, a wielkie jarmarki odbywały się we Fryeburgu. Dla Johnny'ego, chłopaka z Pownal, Fryeburgiem było prawdopodobnie Topsham. Wszystkie były w zasadzie podobne i niewiele zmieniły się przez lata. Samochód parkowało się na łące, płaciło dwa dolce przy bramie i zaraz po wejściu na teren czuło się zapach hot-dogów, smażonej papryki i cebuli, boczku, waty na patyku, trocin i końskiego nawozu. Słychać było łomot małej łańcuchowej kolejki górskiej, pukanie wiatrówek na strzelnicach i metaliczny głos reklamujący bingo, niosący się z głośników zawieszonych wokół wielkiego namiotu, wypełnionego długimi stołami i składanymi krzesełkami wypożyczonymi z kaplicy cmentarnej. Rock and roll walczył o prymat z muzyczką wygrywaną na fisharmonii. Naganiacze krzyczeli nieprzerwanie: „Dwa strzały za ćwierć dolca, wygraj tego ślicznego pieska dla swej pani, tutaj-tutaj-tutaj-tutaj, strzelaj, aż trafisz". To się nie zmieniło. Tu znów czułeś się dzieckiem, rwącym się, by je oskubać.
– Tu – powiedziała Sara i szarpnęła go za rękaw. – Karuzela! Karuzela!
– Oczywiście. – Johnny podał siedzącej w budce kobiecie dolara i odebrał dwa czerwone bilety i dwie dziesiątki. Kobieta nawet nie podniosła głowy znad Photoplay.
– Co to znaczy „oczywiście"? Czemu mówisz „oczywiście" takim tonem?
Johnny wzruszył ramionami. Minę miał nazbyt niewinną.
– Nie w tym rzecz, co powiedziałeś, Johnie Smith. Chodzi o to, jak to powiedziałeś.
Karuzela zatrzymała się. Ludzie wysiadali i przeciskali się obok nich; głównie nastolatki w niebieskich wełnianych kurteczkach lub rozpiętych kożuszkach. Johnny poprowadził Sarę drewnianym pomostem i oddał bilety operatorowi karuzeli, który wyglądał jak najbardziej znudzona istota we wszechświecie.
– Nic takiego – odpowiedział wreszcie, kiedy operator sadzał ich w okrągłym „wózku" i zamykał zabezpieczenie. – Czy wiesz, że te małe wózki poruszają się w kółko po szynach?
– Tak.
– A te szyny są osadzone na wielkim, okrągłym wirującym dysku, racja?
– Racja.
– No, więc kiedy karuzela obraca się z pełną prędkością, mały wózek, w którym siedzimy, porusza się w koło po okrągłej szynie i przeciążenie wynosi czasem nawet siedem g, tylko o pięć mniej, niż dostają astronauci podczas startu z Przylądka
Kennedy'ego. Znałem takiego dzieciaka… – Johnny pochylił się ku niej z figlarną miną.
– To kolejne z tych twoich wielkich kłamstw – przerwała mu Sara.
– Kiedy ten dzieciak miał pięć lat, upadł na schodach przed domem i doznał maleńkiego pęknięcia kręgu szyjnego. Później, d z i e s i ę ć l a t p ó ź n i e j, usiadł na karuzeli podczas jarmarku w Topsham… i… – Johnny wzruszył ramionami i poklepał ją współczująco po ręku -…ale pewnie nic ci się nie stanie.
– Och… wysiadam…
Karuzela ruszyła, zmieniając jarmark w wirującą mgłę twarzy i świateł. Sara roześmiała się i zaczęła go okładać pięściami.
– Maleńkie pęknięcie! – krzyknęła. – Tobie pęknie kręgosłup, kiedy wysiądziemy, ty łgarzu.
– Czy czujesz, jak puszcza ci szyja? – zapytał Johnny z szelmowskim uśmiechem.
– Ach, ty kłamczuchu!
Wirowali szybciej i szybciej, a kiedy przemknęli koło operatora po raz któryś – dziesiąty? piętnasty? – Johnny pocałował ją; wózek kręcił się, przyciskając do siebie ich usta, i czynił pocałunek gorętszym, bardziej podniecającym, bardziej gwałtownym. A później karuzela zaczęła zwalniać, stuk łańcucha ucichł i chwiejny wózek powoli, niechętnie, stanął.
Wysiedli. Sara złapała go za kark.
– Maleńkie pęknięcie, ośle – szepnęła.
Właśnie mijała ich gruba kobieta w luźnych niebieskich spodniach i butach na płaskim obcasie. Wskazując kciukiem Sarę, Johnny powiedział:
– Proszę pani, ta dziewczyna mnie napastuje. Gdyby spotkała pani policjanta, proszę go powiadomić, dobrze?
– Wy młodzi myślicie, że jesteście tacy mądrzy. – Gruba kobieta wzgardliwie wzruszyła ramionami. Potoczyła się w stronę namiotu do gry w bingo, mocniej niż do tej pory ściskając pod pachą torebkę. Sara nie mogła opanować śmiechu.
– Jesteś niemożliwy.
– I źle skończę – zgodził się Johnny. – Mama zawsze mi to powtarzała.
Szli ramię przy ramieniu wśród stoisk, czekając, kiedy świat przed ich oczami i u ich stóp przestanie się niespokojnie poruszać.
– Twoja mama jest bardzo religijna, prawda? – zapytała Sara.
– Stuprocentowa baptystka – rzekł Johnny. – Ale jest w porządku. Panuje nad sobą. Kiedy przyjeżdżam do domu, nie może się powstrzymać, by nie podsunąć mi paru rozpraw, taką ma już naturę. Tata i ja pogodziliśmy się z tym. Kiedyś dowcipkowałem sobie z niej – pytałem, z kim Kain miał mieszkać w Nod, jeśli jego tata i mama byli pierwszymi ludźmi na ziemi, i tak dalej – ale doszedłem do wniosku, że to zbyt złośliwe, i dałem sobie spokój. Dwa lata temu myślałem, że Eugene McCarthy może zbawić świat, a u baptystów przynajmniej Chrystus nie kandyduje na prezydenta.
– Twój ojciec nie jest religijny? Johnny roześmiał się.
– Nic o tym nie wiem, ale na pewno nie jest baptystą. – I po chwili namysłu dodał: – Jest cieślą -jakby to wszystko wyjaśniało. Sara uśmiechnęła się.
– A co by powiedziała twoja mama, gdyby wiedziała, że spotykasz się z upadłą katoliczką?
– Poprosiłaby, żebym zaprosił cię do domu – odpowiedział natychmiast Johnny. – Żeby mogła ci podrzucić kilka rozpraw. Stanęli, ciągle trzymając się za ręce.
– A chciałbyś zabrać mnie do domu? – zapytała, przyglądając mu się uważnie.
Długa, sympatyczna twarz Johnny'ego pozostała poważna.
– Tak. Chciałbym, żebyś ich poznała.
– Dlaczego?
– Przecież wiesz dlaczego – rzekł cicho.
Serce Sary przepełniła radość. Mocno ścisnęła jego rękę.
– Och, Johnny, tak cię lubię.
– A ja więcej niż lubię – odpowiedział poważnie.
– Zabierz mnie na diabelski młyn – rozkazała nagle, szczęśliwa i uśmiechnięta. Nie będzie więcej o tym rozmawiać, póki nie znajdzie szansy, by spokojnie pomyśleć, odkryć, do czego to może prowadzić. – Chcę się wznieść wysoko, żeby zobaczyć całą okolicę.