Выбрать главу

– Nigdy mnie nie złapiesz, bo jestem dla ciebie za gładki. -Śmiech, pewny siebie, nieco kpiący. – Wkładam go na siebie za każdym razem i jeśli drapią… albo gryzą… nie mogą się do mnie dobrać… bo jestem taki GŁADKI!

Głos Johnny'ego zmienił się w zwycięski, szalony krzyk, zagłuszający wycie wiatru i Bannerman cofnął się jeszcze trochę, czując, jak dostaje gęsiej skórki, jak jądra kurczą mu się ze strachu i opierają o wnętrzności.

Niech to się skończy, pomyślał. Niech to się zaraz skończy. Proszę.

Johnny pochylił głowę nad ławką. Spomiędzy jego nagich palców spływał topniejący śnieg.

(Śnieg. Miękki śnieg, tajemniczy śnieg)

(Zakładała mi na niego klamerkę, żebym wiedział, jak to jest. Jak to jest, kiedy złapie się chorobę. Chorobę od jednej z tych kurwiszonów, wszystkie są kurwiszonami i trzeba je powstrzymać, tak, trzeba powstrzymać, tak, stop, tak, stop, tak stop STOP o mój Boże znak STOP!)

Znów był mały. Chodził do szkoły w padającym, miękkim, tajemniczym śniegu. I zza ruchomej, białej zasłony wyłaniał się mężczyzna, przerażający czarny mężczyzna o skrzywionej w uśmiechu twarzy i oczach błyszczących jak srebrne ćwierćdolarówki, i w jednej dłoni w rękawicy trzymał znak STOP… on!… on!… on!

(O MÓJ BOŻE… POWSTRZYMAJ GO… MAMO… BROŃ MNIE PRZED NIM, BROŃ MNIEEEEE)

Johnny krzyknął i oderwał się od ławki. Upadł, dłonie przyłożył do policzków. Bannerman przykucnął przy nim, bardzo przestraszony. Zgromadzeni za liną dziennikarze poruszyli się, zaczęli coś mówić.

– Johnny! Ocknij się! Słuchaj, Johnny…

– Gładki. – Johnny spojrzał na Bannermana oczami kryjącymi ból. W wyobraźni ciągle widział ten czarny kształt z oczami jak błyszczące ćwierćdolarówki, wyłaniający się zza zasłony śniegu. Krocze pulsowało tępym bólem od szczypiec do bielizny, które matka kazała mu nosić. Wtedy nie był mordercą, o nie, nie był zwierzęciem, zboczeńcem, chujem czy jak tam nazywał go Bannerman, był tylko małym chłopcem z klamerką na… na…

– Pomóż mi wstać – szepnął Johnny. Bannerman podał mu rękę i pociągnął.

– Teraz estrada.

– Nie. Chyba powinniśmy wracać, Johnny.

Johnny ominął go, nie zwracając nań uwagi, i zataczając się poszedł w stronę estrady – wielkiego, majaczącego przed nimi, okrągłego cienia. Miejsca śmierci. Bannerman podbiegł i zrównał się z nim.

– Johnny, wiesz, kto to jest? Czy wiesz, kto…?

– Nie znaleźliście nigdy śladów tkanki pod paznokciami ofiar, bo nosił płaszcz od deszczu – dyszał Johnny. Z trudnością wykrztusił te słowa. – Płaszcz od deszczu z kapturem. Gładki, śliski, winylowy płaszcz. Sprawdź wszystkie poprzednie raporty. Sprawdź wszystkie poprzednie raporty, to sam zobaczysz. Za każdym razem padał śnieg albo deszcz. Drapały go, tak, drapały. Walczyły. Jasne, że walczyły. Ale ich palce tylko ślizgały się po materiale.

– Kto to, Johnny? Kto to?

– Nie wiem. Ale się dowiem.

Johnny poślizgnął się na najniższym z sześciu stopni prowadzących na estradę, zachwiał i byłby upadł, gdyby Bannerman nie złapał go za rękę. Weszli na scenę. Nie było tu prawie śniegu, zaledwie cienka warstwa – a to z powodu stożkowatego dachu. Szeryf skierował światło latarki na podłogę, a Johnny pełzł po niej na czworakach. Dłonie miał jaskrawoczerwone. Bannerman pomyślał, że są już pewnie odarte do żywego mięsa. Johnny zatrzymał się nagle i zesztywniał jak pies, który właśnie złapał trop.

– Tu – szepnął. – Zrobił to właśnie tu.

Zalały go obrazy, kształty, wrażenia. Silny smak podniecenia, tym większego, że przecież mogli go zobaczyć. Dziewczynka wiła się, próbowała krzyczeć. Nakrył jej usta dłonią w rękawiczce. Ciągłe podniecenie. Nigdy mnie nie złapią, jestem Niewidzialny Człowiek, czy to jest dla ciebie wystarczająco wstrętne, mamo?

Johnny jęczał, potrząsając głową.

Odgłos rozdzieranego ubrania. Uczucie ciepła. Coś płynie. Krew? Sperma? Mocz?

Dostał drgawek. Włosy przykleiły mu się do twarzy. Jego twarzy. Uśmiechnięta, szczera twarz widoczna w kręgu kaptura, kiedy jego (moje) dłonie zaciskają się na jej szyi w chwili orgazmu… zaciskają… zaciskają…

Obrazy zaczęły znikać, a jednocześnie jego ręce straciły swą siłę. Johnny pochylił się do przodu i upadł na scenę jak podcięty. Kiedy Bannerman dotknął jego ramienia, krzyknął i próbował czołgać się na bok; na twarzy miał wyraz panicznego strachu, który po chwili zaczął znikać. Oparł głowę o sięgające pasa ogrodzenie estrady i zamknął oczy. Jego ciałem raz po raz wstrząsały drgawki. Spodnie i płaszcz miał pokryte śniegiem.

– Wiem, kto to jest – powiedział.

10

Piętnaście minut później Johnny ponownie znalazł się w gabinecie Bannermana, rozebrany do slipów i przysunięty blisko elektrycznego piecyka. Nadal było mu zimno, wyglądał strasznie, ale przestał się trząść.

– Na pewno nie chcesz kawy? – zapytał Bannerman. Tylko potrząsnął głową.

– Nie znoszę kawy.

– Johnny… – Szeryf usiadł. – Czy ty naprawdę już wiesz?

– Wiem, kto je zabił. Dorwałbyś go w końcu i tak. Cały czas miałeś go w zasięgu ręki, był po prostu zbyt blisko. Widziałeś go nawet w tym jego lśniącym, szerokim płaszczu. Przeprowadza w nim dzieci przez ulicę. Ma w ręku znak „Stop" i rano przeprowadza je przez ulicę.

Bannerman wytrzeszczył oczy. Wyglądał jak trafiony piorunem.

– Sugerujesz, że to Frank? Frank Dodd? Odbiło ci!

– Zabił je Frank Dodd. Właśnie on zabił je wszystkie.

Bannerman sprawiał wrażenie ogłuszonego, jakby nie wiedział, czy ma się śmiać, czy wymierzyć Johnny'emu porządnego kopniaka.

– W życiu nie słyszałem bardziej szalonych bredni – powiedział w końcu. – Frank to wspaniały człowiek i wspaniały policjant. Za rok, w listopadzie, odejdzie, żeby kandydować na szefa policji miejskiej, i zrobi to z moim błogosławieństwem. – Wyraz jego twarzy zmienił się na rozbawiony, z domieszką zmęczenia i pogardy. – Ma dwadzieścia pięć lat. To oznacza, że musiałby zacząć mordować, mając zaledwie dziewiętnaście. Mieszka w domu z matką i nie wychyla się, nie szaleje – matka jest chora: stałe napięcie nerwowe, nadczynność tarczycy i do tego cukrzyca. Johnny, jesteś w błędzie. Frank Dodd nie jest mordercą. Zaręczyłbym za niego głową.

– Przez dwa lata nikt nie zginął. Gdzie był wtedy Frank Dodd? W mieście?

Bannerman spojrzał na niego i z jego twarzy znikło rozbawienie; był po prostu zły, wściekły.

– Nie chcę więcej o tym słyszeć. Od początku miałeś rację – jesteś zwykłym oszustem. No, zarobiłeś sobie punkty u dziennikarzy, ale to nie oznacza, że możesz oczerniać dobrego policjanta, człowieka…

– Którego traktujesz jak syna – dokończył cicho Johnny. Bannerman zacisnął usta, a jego twarz, czerwona od długiego przebywania na dworze, wyraźnie zbladła. Sprawiał wrażenie, jakby otrzymał cios poniżej pasa. A później wszystko minęło i jego twarz nie miała już żadnego wyrazu.

– Wynoś się stąd – powiedział. – Niech cię podrzuci któryś z kumpli z prasy. Po drodze możesz nawet udzielić wywiadu. Ale przysięgam na Boga, przysięgam na Boga W s z e c h m o g ą c e g o, że jeśli wspomnisz nazwisko Franka Dodda, znajdę cię i skręcę ci kark. Zrozumiałeś?

– Jasne! Kumple z prasy! – Johnny nagle wrzasnął na szeryfa. – Święta racja! Już widzisz, jak odpowiadam na te ich wszystkie pytania, nie? Jak pozuję do fotografii, dbając tylko o dobre ujęcie! I upewniam się, że nie zrobią błędu w nazwisku!

Przez moment Bannerman sprawiał wrażenie zaskoczonego, ale szybko przyszedł do siebie.