Выбрать главу

– Trochę ciszej.

– Nie! Nie będę milczał! – Głos Johnny'ego podniósł się o kilka tonów. – Chyba zapomniałeś, kto do kogo dzwonił. Pozwól, że ci odświeżę pamięć: to t y dzwoniłeś do m n i e. Wcale mi nie zależało, żeby się tu znaleźć.

– To nie znaczy, że nie jesteś…

Johnny ruszył w stronę szeryfa, mierząc w niego wskazującym palcem jak z pistoletu. Był od niego kilkanaście centymetrów niższy i prawdopodobnie ze czterdzieści kilogramów lżejszy, ale Bannerman cofnął się o krok, tak jak to uczynił w parku. Policzki Johnny'ego zabarwiły się jaskrawą czerwienią. Wargi miał ściągnięte, jakby szczerzył zęby.

– Tak, masz rację. Kto do kogo dzwonił, nie ma żadnego cholernego znaczenia. Tylko nie chcesz, żeby to był Dodd, prawda? Gdyby chodziło o kogoś innego, już gnałbyś go aresztować, ale to nie może być przecież dobry, stary Frank Dodd. Bo Frank jest wspaniały, troszczy się o mamusię, szanuje dobrego, starego Pana Szeryfa George'a Bannermana. Boże, Frank to cholerny Chrystus, co właśnie zszedł z krzyża, tylko że gwałci i morduje starsze panie i małe dziewczynki, i to mogła być twoja c ó r k a, Bannerman, nie rozumiesz, że to mogła być twoja c ó r k a, twoja własna c ó r…

Wtedy Bannerman go uderzył. W ostatniej chwili próbował się powstrzymać, lecz nie zdołał, a cios był wystarczająco mocny, by Johnny cofnął się, potknął o nogę krzesła i runął jak długi na podłogę. Z policzka, rozciętego pamiątkowym sygnetem Akademii Policyjnej, popłynęła krew.

– Sam się o to prosiłeś – rzekł Bannerman, ale w jego głosie zabrakło przekonania. Uświadomił sobie, że po raz pierwszy w życiu uderzył kalekę… lub prawie kalekę.

Johnny czuł, że jego głowa jest niezwykle lekka i pełna dzwoniących dzwoneczków. Miał wrażenie, że jego głos należy do kogoś innego, spikera radiowego bądź aktora z taniego filmiku.

– Powinieneś paść na kolana i dziękować Bogu za to, że rzeczywiście nie było żadnych śladów; biorąc pod uwagę uczucia, jakimi darzyłeś Dodda, zapewne coś byś przegapił. A wtedy na dodatek czułbyś się jeszcze odpowiedzialny za śmierć Mary Kate Hendrasen.

– To tylko kolejne cholerne łgarstwo – powiedział Bannerman wolno i bardzo wyraźnie. – Zaaresztowałbym brata, gdyby był winny. Wstawaj. Przykro mi, że cię uderzyłem.

Pomógł Johnny'emu wstać i obejrzał zadrapanie na jego twarzy.

– Przyniosę apteczkę i przemyję ranę.

– Nie ma o czym mówić. – W głosie Johnny'ego nie słychać już było gniewu. – Chyba strasznie na ciebie napadłem, prawda?

– Powtarzam ci, że to nie może być Frank. Nie zależy ci na rozgłosie, wiem. Nie miałem racji. Tak, byłem zdenerwowany. Ale te wibracje, ciała astralne czy co to do cholery jest, tym razem dały ci popalić.

– Więc najlepiej sprawdź. – Johnny spojrzał prosto w oczy Bannermana. – S p r a w d ź to. Udowodnij, że się pomyliłem. – Przełknął ślinę. – Skontroluj daty i godziny z rozkładem pracy Franka. Możesz to zrobić?

– Wydruki sięgają jakichś czternastu, piętnastu lat. Chyba udałoby mi sieje sprawdzić.

– Więc zrób to.

– Panie… – Szeryf przerwał -… Johnny, gdybyś z n a ł Franka, sam byś się z tego śmiał. Naprawdę. Nie chodzi o mnie, spytaj każdego…

– Jeśli się mylę, chętnie przyznam ci rację.

– To szaleństwo – mruknął Bannerman, ale podszedł do szafki, w której trzymał stare karty zegarowe, i otworzył ją.

11

Minęły dwie godziny. Zbliżała się pierwsza w nocy. Johnny zadzwonił do ojca i powiedział mu, że prześpi się gdzieś w Castle Rock; wyjący wiatr smagał śniegiem, pędzącym z równą, oszałamiającą szybkością; nie sposób było prowadzić samochód przy tak porywistym wietrze.

– Co się tam dzieje? – zapytał Herb. – Możesz mi zdradzić cokolwiek?

– Lepiej nie przez telefon, tato.

– W porządku, Johnny. Nie przemęczaj się.

– Dobrze.

Ale się jednak przemęczył. Był wyczerpany bardziej niż kiedykolwiek, z wyjątkiem tych pierwszych godzin fizykoterapii z Eileen Magown. Miła kobieta, pomyślał bez związku. Miła, przyjazna kobieta, przynajmniej do chwili, kiedy powiedział, że jej dom płonie. Później stała się daleka, obca. Podziękowała mu, jasne, tylko… tylko czy kiedyś go po tym dotknęła? Zwyczajnie, dotknęła? Chyba nie. I kiedy już wszystko się skończy, to samo będzie z Bannermanem. Szkoda. Podobnie jak Eileen, był miły, ale ludzie robili się bardzo nerwowi w towarzystwie innych ludzi, którym wystarczyło tylko czegoś dotknąć, żeby wszystkiego się o tym dowiedzieć.

– To niczego nie dowodzi – mówił właśnie Bannerman. W jego głosie brzmiał dziecinny upór, sprawiający, że Johnny miał ochotę złapać go i potrząsać tak długo, aż zaczną mu grzechotać kości. Ale był na to zbyt zmęczony.

Patrzyli na prowizoryczny wykres, który Johnny sporządził na odwrocie formularza dotyczącego zużytych policyjnych radarów. Na biurku Bannermana stało siedem czy osiem kartonów z dokumentami, a na wierzchu koszyka na korespondencję leżały karty Franka Dodda sięgające 1971 roku, kiedy to przyjęto go do pracy w biurze szeryfa. Wykres wyglądał następująco:

MORDERSTWA FRANK DODD

Alma Frechette (kelnerka) Pracował na stacji Gulf

15.00, 12/11/70 na głównej ulicy

Pauline Toothaker Wolne

10.00, 17/11/71

Cheryl Moody (uczennica szkoły Wolne podstawowej)

14.00, 16/12/71

Carol Dunbarger (studentka) Dwutygodniowy urlop

?/11/74

Etta Ringgold (nauczycielka) Na służbie

29 (?)/10/75

Mary Kate Hendrasen Wolne

10.10, 17/12/75

Czas podany jako „przybliżony czas śmierci" przez stanowego patologa.

– Nie, to rzeczywiście niczego nie dowodzi – zgodził się Johnny, masując skronie. – Ale i nie eliminuje go, prawda? Bannerman postukał w wykres.

– W czasie morderstwa panny Ringgold był na służbie.

– Jeśli przyjmiemy, że naprawdę zginęła dwudziestego dziewiątego października. Ale równie dobrze mógł to być dwudziesty ósmy albo dwudziesty siódmy. A jeśli nawet był na służbie, to kto podejrzewałby glinę.

Bannerman przyglądał się uważnie wykresowi.

– A co z przerwą? – spytał Johnny. – Z tą dwuletnią przerwą? Szeryf postukał w karty.

– Frank pracował u nas przez cały 1973 i 1974 rok. Sam widziałeś.

– Więc może w tym czasie nie odczuwał potrzeby mordowania. Przynajmniej tyle wiemy.

Tyle wiemy, że nic nie wiemy – sprzeciwił mu się szybko Bannerman.

– A co z 1972 rokiem? 1972 i początkiem 1973? Nie ma kart z tego czasu? Był na urlopie?

– Nie. Frank i chłopak nazwiskiem Tom Harrison przechodzili semestralny kurs zastosowania prawa w małych społecznościach na filii Uniwersytetu Stanu Colorado w Pueblo. To jedyne miejsce w kraju, w którym prowadzą podobne kursy dla policjantów. Trwają osiem tygodni. Frank i Tom byli tam od piętnastego października aż prawie do Bożego Narodzenia. Częściowo płaci stan, częściowo hrabstwo, a częściowo rząd Stanów Zjednoczonych w oparciu o Ustawę o Zastosowaniu Prawa z 1971 roku. Wybrałem Harrisona – jest teraz szefem policji w Gates Falls – i Franka. Długo się wahał, bał się zostawić matkę. Żeby nie skłamać, moim zdaniem próbowała nakłonić syna do pozostania w domu. Namówiłem go jednak do wyjazdu. Chce być zawodowym policjantem, a ukończenie tego kursu wspaniale wygląda w aktach. Pamiętam, że kiedy wraz z Tomem wrócił w grudniu, był mocno przeziębiony i wyglądał nieciekawie. Stracił z dziesięć kilo. Twierdził, że wśród tych cholernych krowiarzy nikt nie umie gotować jak mama.

Bannerman zamilkł. Coś, co właśnie powiedział, najwyraźniej go zaniepokoiło.