– Miał tydzień zwolnienia gdzieś koło Gwiazdki i znów był w formie – mówił dalej, jakby się bronił. – Wrócił najpóźniej piętnastego stycznia. Sam możesz sprawdzić karty.
– Nie muszę. Tak jak nie muszę ci mówić, co teraz zrobisz.
– Właśnie – zgodził się Bannerman. Przyjrzał się swym rękom. – Mówiłem ci, że masz łeb do tej roboty. Może miałem więcej racji, niż myślałem. Niż chciałem mieć.
Podniósł słuchawkę i wyjął z dolnej szuflady biurka grubą książkę telefoniczną w zwykłej, niebieskiej okładce. Przewracał strony, nie podnosząc wzroku.
– To także dzięki ustawie z 1971 roku. Leży w każdym biurze szeryfa w hrabstwach Stanów Zjednoczonych. – Znalazł numer i wykręcił go.
Johnny poruszył się w krześle.
– Halo? Czy mówię z biurem szeryfa w Pueblo?… Doskonale. Nazywam się George Bannerman i jestem szeryfem hrabstwa Castle, w zachodnim Maine… Tak, to właśnie powiedziałem. Stan Maine. Z kim mówię?… W porządku, Taylor, oto sprawa. Mieliśmy tu serię morderstw, gwałt i uduszenie, sześć w ciągu ostatnich pięciu lat. Wszystkie popełniono późną jesienią albo na początku zimy. Mamy… – podniósł na Johnny'ego wzrok pełen bólu, pozbawiony nadziei, a później znów spojrzał na telefon – mamy tu podejrzanego, który był w Pueblo od piętnastego października 1972 roku do… powiedzmy, siedemnastego grudnia. Chciałbym wiedzieć, czy w tym czasie mieliście na swoim terenie przypadek nie rozwiązanego morderstwa – ofiara płci żeńskiej, wiek nieistotny, zgwałcona, przyczyna śmierci: uduszenie. Dalej, chciałbym wiedzieć, czy – jeśli takie morderstwo miało miejsce i zostały przeprowadzone badania -macie typ spermy winnego. Co?… Tak, w porządku. Dziękuję… Tak, będę tu czekał. Do usłyszenia, Taylor. Odwiesił słuchawkę.
– Sprawdzi, czy jestem tym, za kogo się podaję, sprawdzi kartoteki i oddzwoni. Chcesz filiżankę… Nie, nie pijesz kawy, prawda?
– Nie piję. Wystarczy szklanka wody. Podszedł do wielkiej, przeszklonej lodówki i nalał wody do papierowego kubka. Na zewnątrz wył i hulał wiatr. Za jego plecami Bannerman tłumaczył się niezręcznie:
– Tak, jasne. Miałeś rację. To syn, którego bardzo chciałbym mieć. Katrina urodziła się w wyniku cesarskiego cięcia. Żona nie może mieć drugiego dziecka, lekarze mówią, że to by ją zabiło. Przeszła operację, a ja poddałem się sterylizacji. Tak dla pewności.
Trzymając kubek w rękach, Johnny podszedł do okna i wyjrzał na zewnątrz. Nie dostrzegł niczego ciekawego oprócz śniegu, ale się nie odwracał, bo gdyby się odwrócił, Bannerman by się załamał. Nie trzeba być jasnowidzem, żeby to zrozumieć.
– Ojciec Franka pracował na bocznicy kolejowej. Zginął w wypadku, kiedy chłopak miał pięć lat. Próbował połączyć wagony tak pijany, że gdyby naszczał sobie na nogę, to by pewnie nawet nie zauważył. Zgniotło go. Od tej pory Frank musiał być mężczyzną w domu. Roscoe twierdzi, że w średniej szkole miał dziewczynę, ale pani Dodd szybko położyła temu kres.
Założę się, że tak było, pomyślał Johnny. Kobieta, która zrobiła coś takiego… szczypcami do bielizny… własnemu synowi takich kobiet nic nie powstrzyma. Musi być prawie tak szalona jak on.
– Przyszedł do mnie, kiedy miał szesnaście lat i zapytał, czy jest coś takiego jak policjant na pół etatu. Powiedział, że od dziecka marzył tylko o tym, żeby pracować w policji. Chciał być policjantem. Od razu go polubiłem. Dałem mu robotę w biurze i płaciłem mu z własnej kieszeni. Płaciłem, ile mogłem, wiesz, nigdy nie dopominał się o pieniądze. Był takim chłopakiem, który pracowałby i za darmo. Miesiąc przed ukończeniem szkoły złożył podanie o etat, ale wtedy nie mieliśmy nic wolnego, więc poszedł pracować do Gulfa, na stację Donny Haggara, i zaczął wieczorowe kursy policyjne na uniwersytecie w Gorham. Przypuszczam, że pani Dodd interweniowała i w tej sprawie… narzekała, że zostawiają samą czy coś takiego… ale tym razem Frank się postawił, z moją pomocą. Przyjęliśmy go w lipcu 1971 roku i od tego czasu bez przerwy jest u nas. A teraz ty mi wyskoczyłeś z tą rewelacją i myślę o Katrinie, która szła przez park wczoraj rano, mijając go… kto by to nie był… dla mnie to niemal jak jakieś ohydne kazirodztwo. Frank odwiedzał nas w domu, jadł z nami, raz czy dwa nawet opiekował się Katriną… a ty mi mówisz…
Johnny odwrócił się. Bannerman zdjął okulary i wycierał oczy.
– Jeśli rzeczywiście widzisz takie rzeczy, to ci współczuję. Jesteś żartem Boga, jak dwugłowe cielę, które widziałem kiedyś na jarmarku. Przepraszam. To świństwo powiedzieć ci coś takiego, wiem.
– Biblia mówi, że Bóg kocha wszystkie swe stworzenia – powiedział Johnny drżącym głosem.
– Tak? – Bannerman potarł czerwone ślady na nosie, pozostawione przez okulary. – Nie sądzisz, że dziwnie to okazuje?
12
Kilkanaście minut później zadzwonił telefon i Bannerman natychmiast podniósł słuchawkę. Rozmawiał krótko. Słuchał. Johnny patrzył, jak jego twarz się starzeje. Po chwili szeryf odwiesił słuchawkę i przypatrywał mu się długo w milczeniu.
– Dwunasty listopada 1972 roku – powiedział w końcu. – Studentka. Znaleźli ją na polu przy autostradzie. Zgwałcona i uduszona. Miała dwadzieścia trzy lata. Nie znają typu spermy. Ale to jeszcze nie dowód, Johnny.
– Nie sądzę, żebyś w głębi duszy potrzebował jakiegoś dowodu – stwierdził Johnny. – Jeśli powiesz mu, co masz na niego, moim zdaniem załamie się i przyzna do winy.
– A jeśli tego nie zrobi?
Johnny przypomniał sobie wizję, która nawiedziła go na estradzie. Wracała, godząc w niego jak śmiercionośny bumerang. Uczucie rozdzierania. Ból, przyjemny ból, przypominający ten od klamerki; ból, który odkupywał winy.
– Każ mu zdjąć spodnie. Bannerman tylko na niego popatrzył.
13
Dziennikarze nadal czekali na nich w holu. Tak naprawdę, to pewnie i tak nie ruszyliby się z miejsca (nawet gdyby nie podejrzewali przełomu w sprawie – a w każdym razie tak dziwacznego rozwoju sytuacji), gdyż drogi z miasta były nieprzejezdne.
Bannerman i Johnny wymknęli się z budynku przez okno schowka.
– Jesteś pewien, że to właściwy sposób? – zapytał Johnny. Wiatr wprost wyrywał mu słowa z ust. Bolały go nogi.
– Nie – stwierdził po prostu Bannerman – ale według mnie powinieneś przy tym być. Chciałbym, żeby miał szansę spojrzenia ci w twarz, Johnny. Chodź. Doddowie mieszkają zaledwie dwie przecznice stąd.
Ruszyli przed siebie, ukryci pod kapturami, w wysokich butach, dwa cienie w pędzącym na wietrze śniegu. Bannerman miał pod płaszczem swój służbowy pistolet, u pasa powiesił kajdanki. Nie przeszli jeszcze przecznicy, brnąc w głębokim śniegu, a Johnny już mocno kulał.
Bannerman zauważył to. Zatrzymali się przy wejściu do salonu samochodowego.
– Co z tobą, synu?
_ Nic – odparł Johnny. Na dodatek zaczynała boleć go głowa.
– Przecież widzę! Wygląda, jakbyś szedł na dwóch złamanych nogach.
– Po przebudzeniu miałem kilka operacji. Atrofia mięśni. Mówiąc słowami doktora Browna, mięśnie po prostu się stopiły. To samo ze stawami. Naprawili je, jak mogli, włóknami sztucznymi…
– Jak w „Człowieku za sześć milionów dolarów"? Johnny pomyślał o sporej kupce rachunków za szpital, leżącej sobie na górnej półce kredensu w dużym pokoju.
– No, mniej więcej. Kiedy za długo chodzę, sztywnieją. To wszystko.
– Chcesz wrócić?
Jasne, że chcę. Wrócić i nie musieć już więcej myśleć o tej całej piekielnej sprawie. Szkoda, że w ogóle się tu znalazłem. To nie moja sprawa. Ten facet porównał mnie do dwugłowego cielęcia.