Выбрать главу

Oczywiście natychmiast doprowadziło mnie to do mdło… mdłoś… mdło…"

Chuck zamknął książkę, spojrzał na Johnny'ego i uśmiechnął się pogodnie.

– Skończmy na dziś, Johnny. Co ty na to? – Uśmiech Chucka sprawiał wrażenie najszczerszego w świecie. Widząc ten uśmiech, dziewczyny od dopingu w całym New Hampshire prawdopodobnie od razu padały na łóżka. – Czyż ten basen nie wygląda wspaniale? Założę się, że tak! Widzę, jak pot spływa po tym twoim niedożywionym, chudym, biednym ciałku.

Johnny musiał przyznać – przynajmniej w myśli – że basen rzeczywiście wygląda wspaniale. Pierwsze tygodnie lata 1976, Roku Dwusetlecia, były niezwykle gorące i duszne. Za ich plecami, po drugiej stronie dużego, białego domu, brzęczała kosiarka, którą Ngo Phat, wietnamski ogrodnik, kosił to, co Chuck nazywał frontową czterdziestką. Dźwięk ten sprawiał, że miało się ochotę wypić dwie szklanki lemoniady i zasnąć.

– Tylko bez żadnych ubliżających uwag o moim chudym ciałku – powiedział. – A poza tym, dopiero zaczęliśmy rozdział.

– Jasne. Ale przedtem przeczytaliśmy już dwa. – Błaganie.

Johnny westchnął. Zazwyczaj udawało mu się utrzymać Chucka przy książce, ale nie dziś po południu. Dziś mały walczył nieudolnie z fragmentem, w którym John Sherburne ustawił swych strażników wokół więzienia w Amity, ale zły Czerwony Jastrząb przedarł się przez nich i zabił Denny'ego Junipera.

– No dobrze, skończ tę stronę. Słowo, na którym utknąłeś, to „mdłości". Przecież cię nie ugryzie.

– Dzięki, dobry człowieku. – Chuck rozpromienił się. -I żadnych pytań, dobrze?

– Noo… może kilka.

Chuck zasmucił się, ale było to robione; wyłgał się łatwo i wiedział o tym. Otworzył książkę z ilustracją na okładce, przedstawiającą rewolwerowca wchodzącego do sałoonu przez uchybie drzwi, i zaczął czytać powoli, z wahaniem… Jego głos podczas czytania tak różnił się od głosu, którym mówił normalnie, że mógł należeć do zupełnie innego chłopaka.

„Oczywiście natychmiast doprowadziło mnie to do mdło… do mdłości. Ale okazało się, że to nic w porównaniu z tym, co czekało mnie przy łóżku biednego Toma Ken… Kenyona.

Kenyon dostał kulkę i szybko uwierał, kiedy…"

– Umierał – wtrącił Johnny cicho. – Kontekst, Chuck. Czytaj w kontekście.

– Szybko uwierał. – Chuck zachichotał. Wrócił do lektury. „…szybko umierał, kiedy przy… przyje… przyjechałem."

Johnny czuł, jak znów ogarnia go litość. Litował się nad Chuckiem, pochylonym nad egzemplarzem Ognistej Głowy, tej dobrej końskiej opery, która sama powinna się czytać – Chuckiem, pracowicie śledzącym palcem proste, prowadzące czytelnika,stąd-dotąd" zdania Maxa Branda. Jego ojciec, Roger Chatsworth, był właścicielem „Tkalni i Przędzalni Chatswortha" – w New Hampshire oznaczało to wiele. Miał ten szesnastopoko-jowy dom w Durham ze służbą składającą się z pięciu osób, włączając w to Ngo Phata, który raz na tydzień jeździł do Portsmouth na kurs przygotowawczy dla przyszłych obywateli Stanów Zjednoczonych. Chatsworth jeździł odrestaurowanym kabrioletem Cadillac z 1957 roku, jego żona, słodka czterdziestodwuletnia kobieta o czystych oczach, miała mercedesa, Chuck dostał corvette. Fortuna rodziny wynosiła mniej więcej pięć milionów dolarów.

A siedemnastoletni Chuck był marzeniem Boga, ożywiającego martwą glinę – tak przynajmniej często myślał Johnny. Fizycznie prezentował się wspaniale. Miał prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, a jego doskonale umięśnione ciało ważyło osiemdziesiąt pięć kilogramów. Jego twarz nie była może na tyle interesująca, by nazwać ją przystojną, ale nie miał trądziku ani pryszczy, dysponował za to parą wspaniałych, zielonych oczu – oczu, które przypominały Johnny'emu jedyną, oprócz Chucka, osobę na świecie, która miała naprawdę zielone oczy – Sarę Hazlett. W liceum Chuck stał się aż niewiarygodną apoteozą Wzorowego Ucznia. Był kapitanem drużyny baseballowej i drużyny futbolowej, przewodniczącym samorządu trzeciej klasy, którą właśnie skończył, wybrano go także przewodniczącym samorządu klasy czwartej. Lecz najbardziej zdumiewające okazało się, że nic z tego nie uderzyło mu do głowy. Mówiąc słowami Herba, który przyjechał raz do Chatsworthów, by sprawdzić, jak się powodzi Johnny'emu, Chuck był „normalnym facetem" – a w jego słowniku nie było większego komplementu. W dodatku pewnego dnia miał stać się szalenie bogatym, normalnym facetem.

A przecież teraz siedział pochylony w ponurym skupieniu nad książką jak żołnierz nad karabinem maszynowym na jakimś samotnym posterunku, strzelając słowami po jednym – tak jak formowały się w jego mózgu. Traktował błyskawiczną akcję powieści Maxa Branda o wędrowcu Johnie „Ognistej Głowie" Sherburnie i jego konfrontacji z renegatem Komanczów, Czerwonym Jastrzębiem, jakby była równie ekscytująca co reklama półprzewodników lub części radiowych.

Lecz Chuck nie był głupi. Miał dobre stopnie z matematyki, wspaniałą pamięć i wystarczające zdolności manualne. Dysponował bogatym słownictwem i rozumiał teorię wymowy, choć najwyraźniej nie jej praktykę; czasami bezbłędnie powtarzał zdanie, by napotkać nieprzezwyciężone trudności, gdy przyszło mu opowiedzieć jego treść. Jego ojciec obawiał się, że cierpi na dysleksję, ale John nie sądził, by tak było – nigdy jeszcze nie spotkał dziecka cierpiącego na prawdziwą dysleksję, chociaż wielu rodziców z ochotą sięgało po ten termin, by wyjaśnić lub usprawiedliwić problemy, jakie ich dzieci miały z czytaniem. Problem Chucka wydawał się bardziej ogólny: wielki, nieopanowany wstręt do czytania.

Problem ten stawał się coraz poważniejszy w ciągu ostatnich pięciu lat nauki, lecz rodzice – i sam Chuck – potraktowali go serio dopiero wtedy, kiedy zaczął zagrażać możliwości uprawiania sportu. Nie to było jednak najgorsze. Jeśli Chuck zechce iść na studia na jesieni 1977 roku, tej zimy będzie miał ostatnią szansę zdania Testu Wiedzy Naukowej. Matematyka nie stanowiła wielkiego problemu, ale reszta egzaminu… cóż… gdyby ktoś głośno czytał mu pytania, osiągnąłby pewnie rezultat średnio dobry. Pięćset punktów, żaden problem. Ale na test WN nie pozwalają wprowadzać kogoś, kto czyta ci na głos pytania, nawet jeśli twój tata jest wielką szychą w biznesie stanu New Hampshire.

„Lecz stwierdziłem, że się zmie… zmie… zmienił. Wiedział, czemu przyjdzie mu stawić czoła i jego odwaga była wspa… wspaaaa… wspaniała. O nic nie prosił, niczego nie żałował. Strach i nie… nieko… niepokój, który od… odczy… odczuwał tak długo, jak długo stał przed nieznanym losem…"

Johnny przeczytał ogłoszenie POSZUKUJĘ NAUCZYCIELA i odpowiedział na nie bez większych nadziei. W połowie lutego przeniósł się do Kittery; musiał, po prostu musiał wynieść się z Pownal z jego napełniającą się codziennie skrzynką pocztową, z reporterami, których coraz więcej znajdowało drogę do jego domu, z nerwowymi kobietami o oczach pełnych krzywdy, które „wpadły tu", ponieważ „akurat były w okolicy" (jedna z tych, które akurat były w okolicy, prowadziła samochód z rejestracją z Maryland, stary ford innej pochodził z Arizony). Ich ręce, wyciągnięte, by go dotknąć…

W Kittery po raz pierwszy w życiu zorientował się, że anonimowe nazwisko John – bez inicjału drugiego imienia – Smith ma swoje dobre strony. Trzeciego dnia w miasteczku zgłosił się do baru poszukującego kucharza, podając jako referencję pracę w okresie studiów i lato, kiedy gotował na uczniowskich koloniach w Rangley Lakes. Właścicielka baru, twarda jak kość wdowa nazwiskiem Ruby Pelletier, spojrzała na jego podanie i stwierdziła:

– Jesteś cholernie wyedukowany jak na odsmażanie frytek. Wiesz o tym, co, siłaczu?