– Mogę cię na górze pocałować?
– Nawet dwa razy. Jeśli będziesz wystarczająco szybki. Dał się doprowadzić do biletera i oddał mu drugą dolarówkę.
– Kiedy byłem w liceum, znałem jednego dzieciaka pracującego w lunaparku i ten dzieciak opowiadał mi, jak to operatorzy diabelskich młynów są przeważnie pijani w trupa i zostawiają mnóstwo różności…
– Idź do diabła – przerwała mu Sara pogodnie. – Nikt nie żyje wiecznie.
– Ale każdy próbuje, zauważyłaś to – stwierdził Johnny, wsiadając za nią do kołyszącej się gondoli.
Na górze całował ją kilka razy; październikowy wiatr rozwiewał im włosy, a pod nimi rozciągało się wesołe miasteczko, świecąc w ciemności jak tarcza zegara.
4
Po diabelskim młynie poszli na zwykłą karuzelę, chociaż Johnny powiedział jej zgodnie z prawdą, że czuje się jak końska dupa. Ze swoimi długimi nogami mógł dosłownie stać okrakiem nad każdym z gipsowych koni. Sara odparła na to złośliwie, że w jej liceum była pewna dziewczyna, która miała słabe serce, tylko nikt nie w i e d z i a ł, że ma słabe serce, i ta dziewczyna poszła ze swoim chłopakiem na karuzelę, i…
– Któregoś dnia pożałujesz – ostrzegł ją Johnny najzupełniej szczerze. – Przyjaźń oparta na kłamstwie nie prowadzi do niczego.
Pocałowała go bardzo mocno.
Po karuzeli odwiedzili gabinet luster – i był to bardzo dobry gabinet luster. Sarze przypominał Something Wicked This Way Comes; u Bradbury'ego mała staruszka, nauczycielka, omal nie zgubiła się w takim gabinecie. Widziała Johnny'ego, spacerującego po którejś z sal, jak do niej macha. Kilkunastu Johnnych, kilkanaście Sar. Mijali się wzajemnie, pojawiali się, znikali. Skręciła kilka razy w lewo, potem kilka razy w prawo, uderzyła nosem w przezroczystą szybę i wybuchnęła nerwowym śmiechem. Reakcja klaustrofobiczna. Jedno z luster zmieniło ją w przysadzistego tolkienowskiego krasnoluda, inne w apoteozę smukłej nastolatki o półkilometrowych nogach.
W końcu wyszli na dwór. Johnny kupił dwa hot-dogi i ociekające tłuszczem frytki.
Minęli sex-bar. Przed wejściem stały trzy dziewczyny ubrane w spódniczki i biustonosze naszywane cekinami. Poruszały się w rytm starej melodii Jerry Lee Lewisa, podczas gdy naganiacz zachwalał je przez głośnik: „Chodź no tu, mały"; Jerry Lee hałasował, dźwięk jego pianina niósł się i odbijał od wysypanych trocinami desek. „Chodź no tu, mały, złap byka za rogi, my nic nie ukrywamy i nikt niczego przed tobą nie zasłoni…"
– Klub Playboy – zdumiał się Johnny i zaraz roześmiał. – Coś takiego mieliśmy w Harrison Beach. Naganiacz przysięgał, że dziewczyny mogą sprzątnąć ci okulary z nosa z rękami zawiązanymi na plecach.
– Interesujący sposób na nabawienie się wstydliwej choroby
– stwierdziła Sara i Johnny ryknął śmiechem.
Za ich plecami wzmocniony głos naganiacza cichł w dali wraz z rytmicznymi tonami pianina Jerry Lewisa. „Panowie, chodźcie no do nas, chodźcie do nas, nie macie się czego wstydzić, skoro dziewczyny niczego się nie wstydzą, niczego, ale to niczego! Tu w środku jest wszystko. Dowiecie się wszystkiego dopiero wtedy, kiedy odwiedzicie Klub Playboy…"
– Nie masz zamiaru wrócić i dowiedzieć się wszystkiego? Johnny uśmiechnął się.
– Magisterium z tego przedmiotu otrzymałem już jakiś czas temu. Myślę, że chyba mogę jeszcze trochę poczekać na doktorat. Sara zerknęła na zegarek.
– Jej, Johnny, robi się późno. A jutro idziemy do pracy.
– Racja, ale przynajmniej to piątek.
Westchnęła, myśląc o klubie dyskusyjnym na piątej lekcji i o zajęciach z poezji na lekcji siódmej. Sami awanturnicy.
Powoli wracali – tłum zmniejszył się wyraźnie. Beczka śmiechu była już zamknięta. Dwaj robotnicy, z przyklejonymi do warg papierosami bez filtra, przykrywali brezentem kolejkę górską. Mężczyzna obsługujący strzelnicę właśnie gasił światła.
– Co robisz w sobotę? – zapytał Johnny, nagle onieśmielony.
– Wiem, że to już pojutrze, ale…
– Mam pewne plany – odpowiedziała.
– Och!
Nie mogła znieść tego, jaki jest przygnębiony; nie powinna tak z niego żartować.
– Mam zamiar spotkać się z tobą.
– Naprawdę? Rany, jak fajnie. – Johnny uśmiechnął się. Odpowiedziała mu uśmiechem. Głos z głębi jej głowy, czasami tak rzeczywisty, jakby mówił człowiek stojący tuż obok niej, odezwał się nagle.
Znów czujesz się dobrze, Saro. Czujesz się szczęśliwa. Czy to nie wspaniale?
– Tak, bardzo fajnie – powtórzyła, wspięła się na palce i szybko pocałowała Johnny'ego. Zmusiła się, by mówić prędko, nim się wystraszy. – Czasami czuję cię bardzo samotna w Veazie, wiesz? Myślałam, że moglibyśmy… moglibyśmy spędzić razem noc.
Johnny popatrzył na nią przyjaznym wzrokiem; w jego spojrzeniu było wahanie, które spowodowało, że gdzieś głęboko w środku poczuła drżenie.
– Czy tego właśnie chcesz, Saro? Skinęła głową.
– Bardzo.
– W porządku – odpowiedział i otoczył ją ramieniem.
– Jesteś pewien? – zapytała, trochę zawstydzona.
– Tylko boję się, że zmienisz zdanie.
– Nie zmienię.
Johnny przytulił ją mocniej.
– A więc to mój szczęśliwy wieczór.
Kiedy to mówił, mijali właśnie koło fortuny; później Sara pamiętała, że była to ostatnia otwarta budka na przestrzeni trzydziestu metrów, licząc w obie strony. Stojący za kontuarem mężczyzna zamiatał właśnie podłogę, szukając drobnych, które mogły spaść tam w ciągu wieczora. Pewnie zawsze to robi przed zamknięciem, pomyślała wtedy. Za nim wisiało wielkie koło ze szprychami, oświetlone małymi elektrycznymi żarówkami. Mężczyzna musiał usłyszeć słowa Johnny'ego, ponieważ odezwał się natychmiast; oczy miał opuszczone, bowiem ciągle wypatrywał błysku monet w brudzie podłogi.
– Hej, hej, hej, jeśli czujesz zapach szczęścia, kolego, obróć kołem fortuny, przemień centy w dolce. Szczęście zaklęte jest w koło, spróbuj szczęścia, małą dziesiątką wprawisz w ruch koło fortuny. Johnny obrócił się w kierunku głosu.
– Co?- spytała.
– Czuję zapach szczęścia, właśnie tak, jak powiedział ten gość. – Johnny uśmiechnął się. – Chyba że…
– Nie, zagraj. Tylko szybko.
Jeszcze raz spojrzał na nią tym szczerym wzrokiem i Sara znów poczuła się słabo; zastanawiała się, jaka będzie ta ich wspólna noc. Jej żołądek wykonał powolne salto, poczuła słabe mdłości – efekt wielkiej seksualnej tęsknoty.
– Nie, to nie potrwa długo. – Johnny spojrzał na człowieka przy kole. Wokół nich było niemal całkiem pusto; chmury rozeszły się i zrobiło się chłodniej. Wszyscy troje wydmuchiwali z ust obłoczki białej pary.
– Szanowny pan życzy sobie spróbować szczęścia?
– Tak.
W momencie wejścia na teren lunaparku Johnny przełożył wszystkie pieniądze do bocznej kieszeni spodni i teraz wyciągnął z niej to, co pozostało z ośmiu dolarów. Miał przy sobie dolara i osiemdziesiąt pięć centów.
Przy kole fortuny zakłady robiono na kawałku żółtego plastyku podzielonego na kwadraty, na których wypisano numery i różnice między stawkami. Wyglądało to trochę jak przy stole do ruletki, lecz Johnny natychmiast zauważył, że szansę zwycięstwa na kole przyprawiłyby gracza w ruletkę o zadyszkę. Za serię płacono tylko dwa do jednego. Były dwa numery przegrywające, zero i podwójne zero. Powiedział o tym właścicielowi, który wzruszył ramionami.