Ręka cofnęła się. Otworzyły się tylne drzwi. Dzięki Bogu! Dzięki Bogu!
– Po prostu przemyśl moje słowa – powtórzył Sonny Elliman. – Czy wreszcie się zrozumieliśmy?
– Tak, ale jeśli sądzisz, że Gr… że pewne osoby mogą zostać wybrane dzięki takiej taktyce, bardzo się mylisz.
– Nie – powiedział Sonny. – To ty się mylisz. Przecież wszyscy dobrze się bawią. Pilnuj się, żebyś nie został w przedpokoju.
Richardson nie odpowiedział. Siedział sztywno za kierownicą, czując ból szyi i wpatrując się w zegar na wieży, jakby była to ostatnia normalna rzecz w jego życiu. Dochodziło pięć po piątej. Kotlety wieprzowe pewnie już się upiekły.
Facet z tylnego siedzenia powiedział jeszcze coś i znikł, oddalając się szybko; długie włosy ocierały się o kołnierzyk koszuli. Nie odwrócił się. Minął róg budynku i znikł.
Ostatnią rzeczą, jaką powiedział Warrenowi Richardsonowi, było słowo: „waciki".
Richardson zaczął się trząść i upłynęło sporo czasu, nim mógł prowadzić. Pierwszym uczuciem, z którego zdał sobie sprawę, był gniew, szalony gniew. Wraz z nim pojawiła się myśl, by podjechać wprost na posterunek policji w Capital City (mieszczący się w budynku pod zegarem) i zameldować o tym, co zaszło – o groźbach zamachu na żonę i syna, o fizycznym znęcaniu się – i o człowieku, który za tym wszystkim stał.
Powinieneś pomyśleć, jak zapłacisz za operację plastyczną… jak łatwo byłoby komuś zjawić się na właściwej ulicy i porwać ci syna…
Tylko dlaczego? Po co ryzykować? Powiedział temu twardzielowi pełną, szczerą prawdę. Wszyscy specjaliści od handlu nieruchomościami w południowym New Hampshire wiedzieli, w co gra Stillson, jak wydusza krótkoterminowe zyski, przez które trafi do więzienia – prędzej czy później, a może nawet prędzej. Prowadził kampanię jak ostatni idiota. W Ameryce coś takiego na dłuższą metę nikomu się nie uda – a już zwłaszcza nie uda się w Nowej Anglii.
Tylko niech to ujawni kto inny.
Ktoś, kto ma mniej do stracenia.
Warren Richardson włączył silnik i pojechał do domu na kotlety wieprzowe. Nie powiedział nic. Ktoś inny z pewnością położy wszystkiemu kres.
ROZDZIAŁ 19
l
Tego samego dnia, w którym Chuck dokonał tak wielkich postępów, nieco później, wieczorem Johnny Smith stał w łazience domku dla gości, jeżdżąc po policzkach maszynką do golenia. Przyglądanie się sobie w lustrze dostarczało mu ostatnio dziwnych wrażeń; jakby, zamiast patrzeć na siebie, patrzył na swego starszego brata. Na czole pojawiły mu się głębokie, poziome zmarszczki, dwie inne biegły od kącików ust. Najdziwniejsze ze wszystkiego były pasma siwizny we włosach, które ostatnio szybko mu bielały. Miał wrażenie, że nastąpiło to dosłownie z dnia na dzień.
Wyłączył maszynkę i przeszedł do kuchni połączonej z dużym pokojem. Rozkosze luksusu, pomyślał z uśmiechem. Ostatnio coraz częściej się uśmiechał, uśmiech znów zaczynał wydawać mu się całkiem naturalny. Włączył telewizor, wyjął z lodówki pepsi i usiadł, by obejrzeć wiadomości. Roger Chatsworth powinien wrócić wieczorem – jutro Johnny z wielką przyjemnością oznajmi mu, że jego syn zaczął robić prawdziwe postępy.
Johnny odwiedzał ojca mniej więcej co dwa tygodnie. Herbowi podobała się jego nowa praca, z zainteresowaniem słuchał opowieści o Chatsworthach, domu w przyjemnym uniwersyteckim miasteczku Durham i problemach Chucka. Z kolei Johnny dowiedział się od ojca o tym, jak naprawia dom Charlene MacKenzie w pobliskim New Gloucester.
– Jej mąż był wspaniałym lekarzem, ale strasznie kiepskim fachowcem – mówił Herb. Charlene i Vera przyjaźniły się, zanim Vera poświęciła się co dziwniejszym praktykom religijnym To je rozdzieliło. Mąż Charlene, lekarz ogólny, zmarł na atak serca w 1973 roku. – Dom praktycznie walił się tej kobiecie na głowę. Przynajmniej mogę jej trochę pomóc. Jeżdżę tam w soboty i przed powrotem do domu dostaję kolację. Muszę powiedzieć ci prawdę, Johnny: gotuje lepiej od ciebie.
– I wygląda lepiej – stwierdził żartobliwie Johnny.
– Tak, ładna z niej kobietka, ale to nie to, synu. Twoja matka umarła niespełna rok temu…
Ale Johnny przypuszczał, że jednak może chodzić o coś więcej i w duchu bardzo się z tego cieszył. Nie chciałby, by jego ojciec starzał się w samotności.
W telewizji Walter Cronkite serwował właśnie wieczorne wiadomości. Skończył się czas wyborów wstępnych, zbliżały się konwencje; wydawało się, że Carter ma pewną nominację z ramienia demokratów. Natomiast Ford walczył o swe polityczne życie z Ronaldem Reaganem, eksgubernatorem Kalifornii i eksaktorem. Obaj szli łeb w łeb; do tego stopnia, że dziennikarze liczyli już indywidualne głosy i w jednym ze swoich rzadkich listów Sara Hazlett napisała: Walter trzyma zaciśnięte palce (w nogach też!) i liczy na Forda. Jako tutejszy kandydat do senatu stanowego już myśli o tym, kto komu udzieli poparcia. Twierdzi, że – przynajmniej w Maine – nikt nie pomoże Reaga-nowi.
Pracując jako kucharz w barze w Kittery, Johnny nabrał zwyczaju podróżowania parę razy w tygodniu do Dover, Portsmouth i wielu pomniejszych miasteczek w New Hampshire. Pojawiali się tam wszyscy kandydaci na prezydentów; była to życiowa szansa zobaczenia ich z bliska, bez królewskich w swym majestacie atrybutów władzy, które miały wkrótce otoczyć któregoś z nich. Było to dla niego coś w rodzaju hobby, choć z konieczności skazanego na rychłą śmierć; kiedy pierwsze w kraju wybory wstępne w New Hampshire skończą się, kandydaci ruszą na Florydę, nawet się za siebie nie oglądając. Naturalnie, ambicje polityczne niektórych zostaną pogrzebane gdzieś między Portsmouth i Keene. Nie będąc nigdy – za wyjątkiem okresu wojny w Wietnamie – fanatykiem polityki, w czasie rekonwalescencji po sprawie z Castle Rock Johnny zachłannie przyglądał się politykom. Jego talent, przekleństwo czy cokolwiek innego miało w tym także pewien udział.
Potrząsnął dłonią Morrisa Udalla i Henry Jacksona. Fred Harris poklepał go po plecach. Ronald Reagan mocno, z praktyką polityka, dwukrotnie machnął jego ręką i powiedział: Niech pan pójdzie do urny i wspomoże nas, jeśli wolno prosić". Johnny tylko skinął głową, nie widząc powodu, by rozczarowywać pana Reagana informacją, że nie jest jego miejscowym zwolennikiem.
Przez piętnaście minut rozmawiał z Sarge Shriverem, stojąc obok niego przy wejściu do monstrualnego centrum handlowego w Newington. Shriver, świeżo ostrzyżony, pachnący wodą kolońską i – być może – rozpaczą, stał w towarzystwie jednego doradcy z kieszeniami wypchanymi ulotkami i agenta ochrony, dyskretnie drapiącego pryszcz. Wydawał się niezwykle ucieszony, że ktoś go rozpoznał. Minutę czy dwie przed pożegnaniem z Johnnym kandydat na jakieś miejscowe stanowisko podszedł i poprosił o podpis na nominacji. Shriver uśmiechnął się do niego z zadowoleniem.
Johnny wyczuwał ich, ale nie było w tym nic szczególnego. Wydawało się, że sam fakt dotknięcia jest dla nich do tego stopnia rytuałem, że prawdziwe „ja" pozostaje niedostępne jak pod powłoką twardego plastyku. I chociaż widział ich wszystkich -z wyjątkiem prezydenta Forda – Johnny tylko raz poczuł ten nagły, elektryzujący wstrząs, który wiązał z Eileen Magown i – w zupełnie innym sensie – z Frankiem Doddem.
Było za piętnaście siódma rano. Johnny przyjechał do Manchesteru swym starym plymouthem. Pracował całą noc, od dziesiątej do szóstej rano. Był zmęczony, ale spokojny zimowy poranek wydawał się zbyt piękny, by go przespać. Poza tym lubił Manchester z jego krętymi uliczkami i domami ze spłowia-łej przez lata cegły, z neogotyckimi fabrykami włókienniczymi, wybudowanymi nad rzeką. Tego ranka nie szukał świadomie polityków; chciał pojeździć trochę po pustych ulicach, nim pojawią się na nich tłumy, nim lutowy czar chłodu i milczenia zostanie przerwany – a później miał wrócić do Kittery i pójść spać.