W pewnym sensie Johnny kłamał. Chuck wspominał o czymś takim, o kilku sprawach kiedyś nawet bąknął, ale nie w taki sposób, jak Johnny przedstawił to Rogerowi Chatsworthowi. W każdym razie nie słowami. Tylko że Johnny dotykał Chucka od czasu do czasu i odbierał tego rodzaju sygnały. Przejrzał zdjęcia, które Chuck nosił w portfelu, i wiedział, co chłopak czuje w stosunku do ojca. Były rzeczy, których nigdy nie powiedziałby temu sympatycznemu, lecz przecież obcemu człowiekowi, który właśnie siedział z nim przy stole. Chuck czcił ziemię, po której stąpał ojciec. Pod maską beztroski (tak podobną do maski Rogera) ukrywał przekonanie, że nigdy mu nie dorówna. Ojciec zaczął od dziesięcioprocentowego udziału w podupadającej tkalni i zbudował tekstylne imperium Nowej Anglii. Chuck sądził, że zdobędzie miłość ojca tylko przenosząc podobne góry. Musi grać w piłkę. Musi iść na dobry uniwersytet. Musi c z y t a ć.
– Jesteś tego pewien?
– Najzupełniej. Ale byłbym wdzięczny, gdyby nie powtarzał pan chłopcu naszej rozmowy. Zdradzam jego sekrety. Nigdy się nie dowiesz, jak prawdziwe jest to stwierdzenie.
– W porządku. Wspólnie rozważymy sprawę szkoły przygotowawczej. A tak na razie… to dla ciebie. – Roger wyjął z tylnej kieszeni spodni zwykłą białą kopertę i wręczył ją Johnny'emu.
– Co to takiego?
– Przekonaj się.
Johnny otworzył kopertę. Leżał w niej czek na pięćset dolarów.
– Ojej…! Nie mogę go przyjąć.
– Możesz i przyjmiesz. Obiecałem ci premię zależną od wyników, a ja zawsze dotrzymuję słowa. Następną dostaniesz, jak skończysz pracę.
– Doprawdy, panie Chatsworth, ja tylko…
– Ciii. Coś ci powiem, Johnny. – Roger pochylił się w fotelu. Zdecydowanie malowało się na jego twarzy i wówczas Johnny pod sympatyczną maską dostrzegł człowieka, który osiągnął to wszystko: dom, ogród, basen, fabryki. A oprócz tego był powodem książkowego lęku syna, który można byłoby prawdopodobnie sklasyfikować jako histeryczną neurozę. – Moje doświadczenie podpowiada mi, że dziewięćdziesiąt pięć procent ludzi chodzących po naszej ziemi cechuje po prostu bezwład. Jeden procent to święci, a jeden to dupki. Pozostałe trzy procent to ludzie, którzy wprowadzają w czyn swe postanowienia. Ja mieszczę się w tych trzech procentach i ty także. Zarobiłeś tę forsę. Mam w tkalniach ludzi, którzy biorą do domu jedenaście tysięcy dolarów rocznie, a właściwie nie robią nic oprócz bawienia się swoimi małymi. Ale się nie skarżę. Jestem człowiekiem światowym, a to oznacza, że wiem i rozumiem, co wprawia świat w ruch. Mieszanka składa się w jednej części z benzyny super na dziewięć części gówna. Ale ty nie sprzedajesz gówna. Więc włóż forsę do portfela i następnym razem spróbuj cenić się nieco wyżej. – Dobrze – zgodził się Johnny. – Żeby nie skłamać, wiem, co z tą forsą zrobić.
– Rachunki za leczenie?
Johnny spojrzał uważnie na Rogera Chatswortha. – Wiem o tobie wszystko – przyznał Roger. – Myślałeś, że nie sprawdzę człowieka, którego zatrudniam? – Wie pan o…
– Jesteś kimś w rodzaju jasnowidza. Pomogłeś rozwiązać sprawę morderstw w Maine. Tak przynajmniej jest napisane w gazetach. Od stycznia miałeś zacząć uczyć, ale przestraszyli się, kiedy twoje nazwisko trafiło do gazet. Jak widzisz, orientuję się we wszystkim.
– I mimo to zdecydował się pan na mnie?
– Przecież poszukiwałem nauczyciela, prawda? Czułem, że tobie akurat może się udać. Mam wrażenie, że zatrudniając ciebie, wykazałem się wielką znajomością ludzi.
– Cóż, dziękuję. – Głos Johnny'ego był schrypnięty.
– Powiedziałem ci, że nie musisz dziękować.
W trakcie rozmowy Walter Cronkite skończył przedstawiać najnowsze wiadomości i przeszedł do sensacyjek typu „człowiek pogryzł psa", pojawiających się czasami pod koniec dzienników. Mówił właśnie: „… wyborcy z zachodniego New Hampshire mają w tegorocznych wyborach niezależnego kandydata z trzeciego okręgu…"
– Tak, forsa się przyda – stwierdził Johnny. – Nie ma…
– Ciii. Chciałbym tego posłuchać.
Chatsworth pochylił się w fotelu. Ręce zwisały mu między kolanami, na twarzy miał łagodny uśmiech. Johnny spojrzał na ekran.
– …Stillson – ciągnął dalej Cronkite. – Ten czterdziestotrzyletni agent sprzedaży ubezpieczeń i nieruchomości prezentuje z pewnością najbardziej egzotyczną kampanię w roku '76. Zarówno kandydat republikański z trzeciego okręgu, Harrison Fisher, jak i jego przeciwnik – demokrata David Bowes – zaczynają się bać, ankiety wskazują bowiem, że Greg Stillson prowadzi pewnie. Oto nasz wysłannik, George Herman.
– Kto to jest Stillson? – zapytał Johnny. Chatsworth roześmiał się.
– Och, powinieneś zobaczyć tego faceta. Jest szalony jak marcowy zając. Ale moim zdaniem trzeźwi wyborcy trzeciego okręgu wyślą go w listopadzie do Waszyngtonu. Chyba że padnie na ziemię, tocząc pianę z pyska. Wcale nie wykluczyłbym tej możliwości.
Na ekranie ukazał się przystojny, młody mężczyzna w białej koszuli z rozpiętym kołnierzykiem. Przemawiał do niewielkiej grupki ludzi z ustrojonej chorągiewkami platformy, stojącej na parkingu supermarketu. Mężczyzna najwyraźniej próbował ich do czegoś nakłonić, lecz tłum nie odnosił się do niego entuzjastycznie. Z ekranu dobiegał głos George'a Hermana: „Oto David Bowes, kandydat demokratów – niektórzy powiedzieliby»kozioł ofiarny«- z trzeciego okręgu wyborczego w New Hampshire. Bardzo trudno będzie mu zwyciężyć, bowiem trzeci okręg wyborczy w New Hampshire n i g d y nie wybrał demokraty, nawet w roku 1964, wspaniałym roku L.B. Johnsona. Bowes spodziewał się, że jego konkurentem będzie ten oto człowiek."
Kamery pokazały teraz mężczyznę w wieku około sześćdziesięciu pięciu lat. Przemawiał na ekskluzywnym przyjęciu, od którego zależały finanse jego kampanii. Goście, obowiązkowo grubawi, mający zawsze rację i wyglądający tak, jakby natychmiast musieli pójść do łazienki, byli niewątpliwie biznesmenami – republikanami. Mówca ogromnie przypominał Edwarda Gurneya z Florydy, choć brakowało mu smukłej, muskularnej budowy tamtego.
– Oto Harrison Fisher – mówił Herman. – Wyborcy trzeciego okręgu posyłali go co dwa lata do Waszyngtonu od 1960 roku. To znana postać w polityce; Fisher zasiada w pięciu komitetach i jest przewodniczącym Komitetu Parków i Zasobów Wodnych przy Kongresie. Spodziewano się, że bez trudu pobije młodego Davida Bowesa. Lecz ani Fisher, ani Bowes nie przewidzieli, że w talii pojawi się dżoker. Oto i on.
Cięcie.
– Święty Jezu! – krzyknął Johnny.
Za jego plecami Chatsworth ryknął śmiechem i walnął się dłonią w udo.
– Uwierzyłbyś, że taki facet istnieje?
Nie było tu obojętnego tłumu z parkingu supermarketu. Nie było też bogatych republikanów z Granitowej Sali Hiltona w Portsmouth. Greg Stillson stał na platformie ustawionej w swoim mieście, w Ridgeway. Za jego plecami wznosił się pomnik żołnierza Unii z karabinem w ręku i kepi nisko nasuniętym na oczy. Ulica została zablokowana i wypełniał ją tłum dziko wiwatujących, przeważnie młodych ludzi. Stillson ubrany był w sprane dżinsy i koszulę z nadwyżek armii, z dwoma kieszonkami na piersiach. Na jednej kieszonce widniał wyhaftowany napis GIVE PEACE A CHANCE, na drugiej MAMI-NA SZARLOTKA. Na głowie miał ciężki kask robotnika budowlanego, na którym widniał naklejony znaczek partii ekologicznej – zielona amerykańska flaga. Za nim stał jakiś stalowy wózek. Z dwóch głośników John Denver śpiewał Dzięki Bogu pochodzę ze wsi.
– Co to za wózek? – zapytał Johnny.