Выбрать главу

– To roztropne i całkowicie zrozumiałe. Rzeczywiście nie powinniśmy pokazywać się razem w miejscach publicznych.

– Dzięki za zrozumienie.

– Zapraszam cię na kolację do siebie.

Roześmiała się.

– Cóż, to chyba nie jest miejsce publiczne. Mogę zabrać Daisy?

– Czy gdziekolwiek ruszasz się bez tego psa?

– Jeśli już, to niechętnie.

– Oto, co zrobisz: kiedy wyjedziesz z parku, skręcisz w prawo i skierujesz się na południe, a po przejechaniu pięciu kilometrów i czterystu metrów – mierzyłem – skręcisz w lewo na drogę dojazdową. Nie ma znaku, nie ma nawet skrzynki na listy. Jedź do końca. O siódmej?

– W porządku. – Rozłączyła się i westchnęła. Jej postanowienie wzięło w łeb przy pierwszej okazji.

Minęła dojazd i musiała zawrócić. Nic dziwnego: wąska droga gruntowa była prawie zarośnięta, gałęzie muskały maskę. Daisy wystawiła nos za okno.

– Czujesz ocean, Daisy? Gdzieś tam musi być. – Był. Nim dotarła na miejsce, usłyszała szum fal. Dom, dość stary, był pomalowany na biało i miał zielone okiennice przeciwhuraganowe. Jackson Oxenhandler czekał na nią na werandzie.

– Spóźniłaś się, jak przystało na damę – zawołał, gdy wysiadła i podała mu usta do pocałunku.

– Matka nauczyła mnie, żeby nie okazywać zbyt wielkiego zapału. Ładnie tu.

– Wejdźmy do domu. – Wprowadził ją do dużego pokoju, który razem z kuchnią, oddzieloną od niego tylko ladą, zajmował większą część parteru.

– Czy możesz mi wyjaśnić – poprosiła, rozglądając się – jakim cudem obrońcę publicznego, który nosi niewyprasowane garnitury i jeździ piętnastoletnim wozem, stać na taki dom w Orchid, i to na plaży?

– Podejrzliwa z ciebie osóbka.

– Skrzywienie zawodowe.

– Cóż, obrońcą publicznym jestem od przypadku do przypadku. Przyzwoity adwokat może tutaj nieźle zarobić, a czasami trafia się prawdziwa gratka. To miejsce było taką okazją. Chodź, wyjrzysz z drugiej strony. – Zabrał ją na szeroką werandę, z której rozciągał się widok na wydmy i morze, oddalone o niecałe sto metrów.

– Wspaniały widok. Opowiedz mi o tej okazji.

– Broniłem zamożnego plantatora cytrusów, który został zatrzymany za przekroczenie szybkości. Jak się okazało, miał w bagażniku dwadzieścia kilo kokainy, co zresztą było dla niego sporą niespodzianką.

– Wyciągnąłeś go?

– Oczywiście. Był niewinny. Jeden z pracowników woził towar jego samochodem, kiedy on był poza miastem. Raz wrócił niespodziewanie i tamten nie miał okazji zabrać prochów. Proces ciągnął się prawie rok, a honorarium rosło. Wziąłem tę parcelę zamiast pieniędzy, a potem natrafiłem w gazecie na ogłoszenie. Dotyczyło starego wiejskiego domu, który miał zostać rozebrany i właściciel oferował go praktycznie za darmo każdemu, kto tylko go przeniesie. Obejrzałem dom, zapłaciłem stówę, kazałem przeciąć go na pół, przywieźć tutaj i złożyć. Kosztowało mnie to parę kawałków, a efekty możesz sama zobaczyć. Zaciągnąłem dług hipoteczny, ale w sumie był to niezły interes.

– Niezły? Znakomity. Ale jak przewiozłeś dom tą drogą?

– Nie było drogi, gdy go przenosiłem, tylko otwarte pole. Później posadziłem rośliny. Tutaj wszystko szybko rośnie. Siadaj na bujaku, a ja zrobię drinki. Czego się napijesz?

– Sam zdecyduj – powiedziała, opadając na fotel. Daisy zwinęła się u jej stóp.

Jackson wyszedł, a Holly zapatrzyła się na niebo i ocean. Zachodzące słońce podświetlało ogromne cumulusy, a błękitna woda odbijała różowy kolor. Jackson wrócił po paru minutach z shakerem i dwiema szklankami.

Przelał klarowny, zielonkawy płyn do szklanek i podał jej jedną. Wzniósł toast.

– Za twoje nieprzerwanie dobre zdrowie.

– I twoje – powiedziała, smakując koktajl o smaku limonki. – Co to jest?

– Gimlet na wódce. Wódka i Rose’s Sweetened Lime Juice, wstrząsany, bardzo zimny.

– Przepyszny. Co oznacza twój toast?

– Jesteś zdrowa i chciałbym, żeby tak zostało.

– Czy masz powody sądzić, że może być inaczej?

– Prawdę mówiąc, po historii z butlą gazową i flarą obawiałem się, że usłyszę, że coś ci się stało. To by tłumaczyło twoje milczenie. Wyobrażałem sobie, że nic mniej poważnego od pobytu w szpitalu nie powstrzyma cię od zatelefonowania.

Roześmiała się.

– Przyznaję, musiałam się hamować.

– Jeśli martwisz się, co pomyślą o nas radni, to nie masz się czym przejmować.

– Dlaczego tak uważasz?

– Weźmy ich po kolei: Charlie Peterson jest słodkim facetem i nic nie mogłoby mniej go obchodzić; Howard Goldman to mensch, wiesz, co to znaczy?

– Określenie jidysz na słodkiego faceta?

– Zgadza się. Frank Hessian, konował, jest po prostu obojętny, ma wszystko w nosie.

– A John Westover i Irma Taggert?

– To najmniejsze zmartwienie, bo pieprzą się od lat, bez wiedzy jego żony i jej męża.

– Żartujesz! Westover i ta świętoszka?

– Najwyraźniej nie jest taka święta. Pewnego dnia pewien facet wszedł do biura w salonie samochodowym i przerwał im szybki numerek.

Holly niemal zakrztusiła się drinkiem.

– Nie wierzę.

– A powinnaś.

Gdzieś w domu zadzwonił gong.

– Przepraszam na chwilę. – Jackson odstawił drinka i wszedł do środka.

Zrobiło się chłodno, więc Holly poszła za nim, zabrawszy szklanki. Ku jej zaskoczeniu Jackson podszedł do stojaka na parasole przy tylnych drzwiach i wyjął „pompkę” z osiemnastoipółcalową lufą. Przesunął czółenko, wyciągnął strzelbę przed siebie, uchylił drzwi i wyjrzał na podjazd.

– Co się dzieje? – zapytała.

– Goście. Masz broń?

– W torebce.

– Przynieś ją, proszę.

23

Holly odstawiła drinki, wyjęła z torebki berettę i stanęła za Jacksonem, starając się zobaczyć coś nad jego ramieniem.

– Co to? – zapytała.

– Wygląda na półciężarówkę. Trudno powiedzieć, ściemnia się.

– Kto w niej jest?

– Nikogo nie widzę.

– Podjeżdża?

– Nie, stoi. Słyszę silnik na luzie.

Przesunęła się i zobaczyła ciemną sylwetkę pojazdu.

– Może to nie półciężarówka, tylko dżip, jak mój grand cherokee.

– Albo ford explorer.

– Co się dzieje, Jackson?

– Przypuszczam, że komuś zależy na pogorszeniu stanu zdrowia jednego z nas.

– Zalazłeś komuś za skórę?

– Pamiętasz, co ci mówiłem o swoim byłym partnerze?

– Tak.

– Nie należy do ludzi, którzy zapominają.

– A nie myślisz, że może chodzić o mnie?

– Stąd ta beretta w twojej torebce, prawda?

– Zalecenie wydziału mówi, że funkcjonariusz również po służbie powinien chodzić uzbrojony. To zwiększa skuteczność policji. Ale masz rację – przyznała – przyszło mi to do głowy.

Pojazd nadal stał, z silnikiem na jałowym biegu.

– Wiedzą, że tu jestem – powiedziała. – Widzą mój wóz.

– Może dlatego nie ruszają się z miejsca. Wiedzą, że nie jestem sam.

– Miło być przydatną.

– Miło mieć policyjną ochronę.

Uszczypnęła go w plecy.

– Kiedy tylko sobie życzysz – szepnęła.

Pojazd wjechał tyłem na drogę dojazdową i zniknął. Po chwili znów odezwał się gong. Jackson odczekał minutę, potem zamknął drzwi, zabezpieczył strzelbę i umieścił ja w stojaku na parasole, skąd ledwo było widać koniec lufy.

– Mam nadzieję, że zrobiłaś to specjalnie – powiedział.

– Co?

– Uszczypnęłaś mnie.

– Och, jak najbardziej. Ten gong to jakby alarm, prawda?