Выбрать главу

– Jaką plażą nudystów? – zaciekawiła się Holly.

– Och, zapomniałem, policja ma o niej nic nie wiedzieć – odparł ze śmiechem. Skręcił nad wodę, i obniżył pułap o dwieście metrów. – Nad wodą możemy latać niżej. A oto golasy!

Holly wyjrzała przez okno i zobaczyła ludzi baraszkujących na piasku i w wodzie. Faktycznie byli nadzy.

– Plaża nudystów w Orchid Beach? – zdumiała się, gdy przelatywali nad plażowiczami, którzy łapali ręczniki i robili obsceniczne gesty.

– Właściwie to nie jest plaża publiczna. Paru właścicieli okolicznych domów przychodzi tu z przyjaciółmi.

– Wydaje się, że dobrze znasz to miejsce.

– Słyszy się różne rzeczy – Jackson wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Spokojna głowa, są poza granicami miasta, więc nie musisz ich aresztować. Patrz, tam jest mój dom. Oho, a co to? – Wskazał na miejsce do parkowania przy domu.

– Wygląda na pikapa. Białego.

– I ktoś z niego wysiada.

– Co to za światło błyska na dachu?

– Migacz połączony z alarmem antywłamaniowym. To znaczy, że ktoś wdarł się do domu. Trzymaj się. – Skręcił w stronę domu i ustawił się do lądowania. – Jest odpływ, posadzę maszynę na plaży.

Holly jęknęła i zaparła się o tablicę przyrządów. Mokry piasek pędził im na spotkanie.

33

Jackson posadził samolot na plaży, wyłączył silnik i jednocześnie nacisnął hamulce. Maszyna znieruchomiała na twardym piasku.

– Chodź – zawołał, wyskakując z kabiny. Popędził przez plażę w stronę domu. Dźwięk elektronicznej syreny był coraz głośniejszy.

Holly złapała torebkę i skoczyła za nim.

– Jackson, stój!

Nie zatrzymał się, ale musiał zwolnić na piasku.

Holly przyspieszyła na twardym podłożu i zmniejszyła dystans.

– Stój, do cholery!

Jackson biegł dalej.

Holly dogoniła go i przewróciła na ziemię.

– Zostań tu! – krzyknęła.

– Co ty wyprawiasz? – spytał, próbując wstać.

Holly wyciągnęła z torebki pistolet.

– To moja robota – odparła i ruszyła przez wydmy w stronę domu.

Jackson szedł za nią. Gdy dotarła do werandy na tyłach, rzuciła torebkę i zaczęła szarpać szklane przesuwne drzwi. Jackson pokazał jej klucz.

– Czekaj – zawołał, otwierając zamek. – Teraz!

Holly rozsunęła drzwi i wpadła do środka z pistoletem gotowym do strzału. Alarm wciąż wył.

Jackson wyłączył alarm na tablicy przy drzwiach. Syrena ucichła.

Holly nasłuchiwała przez chwilę. Rozległ się warkot zapuszczanego silnika i grzechot żwiru wyrzucanego przez opony.

– Chodź! – wrzasnęła. – Weź śrutówkę!

Wyskoczyła z domu i zbiegła po schodach. Zdążyła zobaczyć tył pikapa niknący za drzewami. Popędziła za nim. Samochód skręcił w prawo w stronę Orchid.

Jackson zrównał się z nią i przystanął.

– Masz numery? – spytał.

– Nie, zauważyłem tylko napis „Ford” na klapie. Ale to była tablica z Florydy. – Zawróciła do domu i wykręciła 911.

– Policja Orchid Beach, czym mogę służyć? – zapytał dyżurny.

– Mówi Holly Barker. Dokonano włamania do domu na południe od miasta. Podejrzany to biały mężczyzna, ucieka białym fordem pikapem, na tablicach z Florydy. Jedzie na północ drogą A1A. Przejmijcie go i zatrzymajcie. I uwaga, może być uzbrojony.

– Rozumiem, szefie.

– Jeśli go zauważycie, dzwońcie do mnie na komórkę.

– Zrozumiałem.

Holly odłożyła słuchawkę i zwróciła się do Jacksona.

– Mogę go dopaść.

– Siądźmy mu na ogonie – zaproponował. – Nie ma dużej przewagi.

– Jest jakieś dwa, trzy kilometry stąd, a mój samochód nie ma syreny ani świateł. Niech wozy patrolowe się nim zajmą.

Wyszła na werandę nadal zasapana po biegu. Parę razy odetchnęła głęboko. Kiedy wróciła do domu zadzwonił telefon. Jackson sięgnął po słuchawkę.

– Słucham – powiedział. – Tak, kod trzy-sześć-sześć-dziewięć. Włamywacz uciekł i policja jest już na miejscu. Dzięki. – Rozłączył się. – Firma ochroniarska – wyjaśnił. – Mogli zadzwonić trochę prędzej.

– Jak myślisz, czego szukał?

– Nie wiem. Rozejrzę się. – Sprawdził gabinet. – Przetrząsnął biurko, szuflada z aktami jest otwarta.

– Czy czegoś brakuje?

Jackson przejrzał teczki, potem szuflady biurka.

– Nie.

– Przeszkodziliśmy mu, zanim zdążył znaleźć to, czego szukał.

– Możliwe.

– Miałeś już kiedyś włamanie?

– Próbę, ponad rok temu. Włączył się alarm i zanim przyjechały gliny, faceta już nie było.

– A skąd to światło na dachu?

– Po tamtym włamaniu uznałem, że jeśli alarm się włączy, gdy będę na plaży, mogę nie usłyszeć syreny. Dlatego zainstalowałem światło.

– Dobry pomysł. Sprawdził się.

Zabrzęczał telefon. Holly wyjęła komórkę z torebki.

– Holly Barker.

– Tu Jimmy Weathers. Na A1A nie ma śladu białego pikapa. Sprawdzamy boczne ulice.

– Dobrze, Jimmy. Zadzwoń, gdy czegoś się dowiecie. – Odłożyła telefon i zwróciła się do Jacksona: – Może szukał ciebie.

Jackson wyprostował się gwałtownie.

– Cholera, samolot! – zawołał. – Chodź!

Wypadł z domu i popędził przez wydmy. Holly biegła za nim. Samolot stał tam, gdzie go zostawili, ale przybierająca woda omywała koła. Jackson otworzył przedział bagażowy i wyciągnął teownik.

– Pomóż mi!

Sięgnął pod wodę i przymocował kształtkę do przedniego koła. Holly złapała jedną stronę T i pociągnęła z całej siły. Samolot nawet nie drgnął, dopiero gdy szarpnęli razem, wyciągnęli go z wody. Jackson wskoczył do kabiny, a Holly zajęła drugi fotel.

– Nie ma czasu na próby – powiedział, przesuwając przepustnicę.

Samolot zaczął się toczyć, z początku powoli, potem coraz szybciej. Wkrótce znów byli w powietrzu. Założyli słuchawki.

– Poszukajmy pikapa – zaproponowała Holly. – Leć prosto nad A1A. Nie będzie go na trasie, ale ty możesz wypatrywać po swojej stronie, a ja po swojej.

– Racja.

Holly popatrzyła na osiedla, nad którymi przelatywali.

– Możesz zwolnić?

Jackson opuścił klapy i zmniejszył moc.

– Dobra, teraz mamy siedemdziesiąt pięć węzłów. Nie chcę lecieć wolniej. Przyrządy nie są zbyt precyzyjne.

– Hej, widzę białego pikapa. – Wyciągnęła rękę. – O, jest i drugi.

– Ja mam jednego po swojej stronie, stoi przed domem.

– I jeszcze jeden. Wygląda na to, że tu aż się roi od pikapów.

– Twój ojciec też takim jeździ.

– Do diabła, to nic nie da. Wracamy na lotnisko.

– W porządku. – Jackson wrócił na moc przelotową i podciągnął klapy. – Trzymaj – powiedział, zdejmując ręce z wolanta. – Ty prowadzisz.

Holly złapała wolant po swojej stronie.

– Odbiło ci? Nigdy nie pilotowałam samolotu.

– To żadna filozofia, po prostu nie zmieniaj wysokości i nachylenia.

Holly zacisnęła dłonie na wolancie.

– Zabierz ręce na chwilę – poprosił.

Holly puściła wolant; samolot leciał prosto i równo.

– Widzisz? Nie musisz trzymać z całej siły. Możesz kierować dwoma placami. – Pokazał jej jeden z przyrządów. – To kompas. Skręć w lewo na dwieście siedemdziesiąt stopni. Przesuń wolant.

Holly skręciła, minęła 270 i zawróciła na kurs.

– Widzisz lotnisko? Na dwunastej, pięć mil przed nami?

Holly spojrzała nad dziobem samolotu.

– Tak, widzę!

– Doskonale. A widzisz, że podchodzimy do pasa pod kątem czterdziestu pięciu stopni?

– Tak.

– Kiedy będziemy w odległości mili, ustaw się równolegle. Zapowiem nasze przybycie. – Zawołał wieżę i dostał zezwolenie na lądowanie. – Dobrze, skręcaj. I leć równolegle do pasa.