– Gdzie leżał?
– W schowku na rękawiczki.
– Ma pan inną broń palną?
– Nie, proszę pani. – Pokręcił głową. – Tytko colta, i nie trzeba mi nic więcej.
– Postąpi pan mądrze, nie zastępując go nowym – poradziła Holly.
– Może ma pani rację.
– Słyszałam pańskie zeznanie w sądzie. Czy coś pan pominął?
– Nie, proszę pani. Odpowiedziałem na wszystkie pytania, jakie mi zadali.
– A co z tymi, które nie padły?
Spojrzał na nią koso.
– Co ma pani na myśli?
– Daj spokój, Sam – byłeś na tym terenie tamtej nocy. Złapałeś gumę w miejscu, gdzie później został postrzelony komendant, obozowałeś tu, jeździłeś w tę i z powrotem po AlA. Czy widziałeś coś, o co nikt cię nie zapytał?
– Niczego nie widziałem.
– W porządku. A co słyszałeś?
Wbił wzrok w trawę pod nogami.
– Śmiało, Sam, to nie zostanie zaprotokołowane.
– Wróciliśmy jakieś pięć minut przed tym, zanim to się stało.
– Mów dalej.
– Słyszałem, jak rozmawiają. Sprawiali wrażenie zdenerwowanych.
– Ilu?
– Dwóch, może trzech. Nic nie widziałem. Widzi pani, jakie gęste są te chaszcze – powiedział, wskazując w stronę drogi.
Ma rację, pomyślała. Zarośla między miejscem, w którym stali, a drogą oddaloną o jakieś piętnaście metrów tworzyły mur.
– Co mówili?
– Nie mogłem zrozumieć, ale byli wściekli, wszyscy. Potem usłyszałem strzał.
– Co zrobiłeś?
– Nic. Nie wtykam nosa w sprawy, które kończą się strzelaniną.
– Co było potem?
– Usłyszałem, jak coś szeleści w krzakach, a potem upada na ziemię. Nie wiem dlaczego, pomyślałem, że to granat, i czekałem na wybuch.
– To była beretta?
– Tak, chyba tak. Znalazłem ją na drugi dzień. Ten, kto ją rzucił, naprawdę miał krzepę. Pistolet przeleciał nad krzakami. Gdyby wylądował w chaszczach, trzeba by piły łańcuchowej, żeby go wydostać.
– Czy po znalezieniu broni sprawdziłeś magazynek? Brakowało naboi?
– Nie, proszę pani. To znaczy, sprawdziłem magazynek, był pełen. Brakowało tylko naboju w komorze.
– Ile strzałów słyszałeś?
– Tylko jeden.
– A potrafisz określić, z jakiej broni został oddany?
– Raczej nie. Tak czy owak, nie ma co zgadywać. To musiał być ten smith and wesson.
Miał rację.
– Słyszałeś odjeżdżający samochód?
– Tak. Usłyszałem trzask drzwi…
– Ilu drzwi?
– Dwojga. Pewnie to znaczy, że było ich dwóch.
– Tak sądzę. Czy po hałasie silnika można było poznać rodzaj samochodu?
– Warczał jak zwyczajny samochód – nie ciężarówka. Jak osobowy. Może sportowy. Wie pani, jak warczą sportowe samochody?
– Na przykład ferrari?
– Nie, znam ten dźwięk. Jak coś, co chciałoby być ferrari, rozumie pani? Coś tańszego.
– W którą stronę odjechał?
– Wydaje mi się, że zawrócił i pojechał na północ.
– Jakie masz plany, Sam?
– Plany? Nie mam żadnych planów. Posiedzimy sobie tutaj.
Holly pokręciła głową.
– Nie. Chcę, żebyś stąd wyjechał.
– Z biwaku?
– Nie tylko. Z Orchid Beach, z hrabstwa.
– A niby czemu?
– Chcesz zostać aresztowany za posiadanie kokainy? Nikt jej nie podłożył.
– Aha, rozumiem.
– Masz wyjechać przed zmrokiem.
– Tak, proszę pani, i dziękuję, że nie wsadziła mnie pani za narkotyki. Biorę tylko rekreacyjnie, wie pani, mam trochę wyłącznie dla siebie. Nie handluję prochami.
– Doskonale. Pakuj się i odjeżdżaj.
– Mogę się odezwać, żeby sprawdzić, czy znalazł się mój colt?
– Sam, nie kuś losu.
Podniósł ręce.
– Tak, proszę pani, kapuję. Ruszymy, gdy tylko upchamy klamoty w furgonie.
– Dobry pomysł. Szerokiej drogi.
– Dziękuję, proszę pani.
Holly wróciła do samochodu. Daisy wyglądała przez okno. Wyglądała na zniecierpliwioną.
– Już jestem, nie musisz się martwić. Teraz pojedziemy do domu i dostaniesz kolację.
Na wzmiankę o kolacji Daisy wyraźnie się ożywiła. Kiedy wróciły do parku, obok przyczepy stał obcy samochód. Daisy zawarczała, a Holly wyciągnęła broń.
17
Była to toyota camry, model z końca lat osiemdziesiątych, ale w znakomitym stanie – żadnych wgnieceń ani rdzy, czysta, wypolerowana. Daisy nadal warczała; wyprzedziła Holly i pierwsza skręciła za róg przyczepy.
– Spokojnie – powiedział Jackson Oxenhandler, wyciągając ręce w stronę psa, jakby chciał go odepchnąć.
– Daisy, stój – rozkazała Holly.
Suka zatrzymała się, ale nie przestała warczeć.
– Nie jestem włamywaczem – wyjaśnił jej prawnik. – Patrz – pokazał dużą papierową torbę – przyniosłem kolację.
– Daisy, to swój – powiedziała Holly.
Suka przestała warczeć, podeszła do Oxenhandlera i obwąchała torbę.
– Dobry pies. – Oxenhandler podsunął jej grzbiet ręki do powąchania. – Nie pachnie tak dobrze jak torba, co?
– Kto cię zaprosił na kolację? – zapytała Holly.
– Nikt. Ja zapraszam ciebie. – Podniósł torbę. – Lubisz barbecue?
Jakby na dany znak, Holly zaburczało w żołądku.
– Lubię dobre barbecue – odparła z naciskiem.
– To jest najlepsze z możliwych. – Oxenhandler wskazał na torbę. – Z wyjątkowo atrakcyjnej świni.
– Dlaczego tak ci zależy na spotkaniu ze mną?
– Bo uważam cię za wyjątkowo atrakcyjną kobietę.
– Trudno z tym polemizować, jak sądzę.
Jeszcze raz podniósł torbę.
– To naprawdę dobre barbecue.
Holly poczuła, że ślinka cieknie jej do ust.
– Zgoda – powiedziała z uśmiechem.
– Długo musiałem czekać.
– Na co?
– Na uśmiech. Widzę go po raz pierwszy.
– Uśmiechnęłam się po raz pierwszy od przyjazdu do tego miasta – przyznała. – Napijesz się piwa?
– Pewnie.
Otworzyła drzwi przyczepy i dała znak Daisy, żeby weszła do środka.
– Daisy, przynieś panu piwo.
Pół minuty później suka wróciła z heinekenem w pysku. Podała piwo Oxenhandlerowi.
– To naprawdę wyjątkowe zwierzę.
– Ja też chcę piwo, Daisy – poprosiła Holly i niebawem także dostała butelkę.
– Zamyka drzwi lodówki?
– Pytanie!
Holly otworzyła obie butelki i wyciągnęła składane krzesełka. Usiedli, patrząc na Indian River.
– Mam nadzieję, że nie jesteś zbyt wstrząśnięta. To znaczy, mam nadzieję, że nie jestem zbyt uparty.
– Lubię upór u mężczyzn – odparła. Mimowolnie pomyślała o pułkowniku Jamesie Brunie, ale szybko odpędziła te myśli. – Do pewnego stopnia – dodała.
– Zapamiętam. Jesteś głodna?
– Dokończmy piwo.
– Dobry pomysł. Słyszałem, że jesteś dzieckiem armii.
– Dzieckiem, dziewczyną i… trochę starszą dziewczyną. Wychowałam się w wojsku, wstąpiłam do wojska, służyłam dwadzieścia lat.
– Nigdy bym się nie domyślił, że pracujesz od dwudziestu lat.
– Mam trzydzieści osiem i pół, jeśli już musisz wiedzieć. A ty?
– Czterdzieści jeden.
– Jak długo praktykujesz?
– Sześć lat.
Ściągnęła brwi.
– Miałeś kłopoty ze skończeniem studiów?
– Miałem kłopoty z ich rozpoczęciem. Gdy wreszcie się udało, skończyłem w terminie.
– Co robiłeś wcześniej?
– Byłem gliną w Miami.
– Jakim gliną?
– Krawężnikiem, mundurowym. Nie nadawałem się do tej roboty.
– Jak długo dochodziłeś do tego wniosku?
– Och, około ośmiu lat. Wreszcie dali mi to jasno do zrozumienia.
– Kto?
– Wszyscy inni gliniarze, zwłaszcza zwierzchnicy.
– Jakie miałeś wady jako funkcjonariusz policji?
– Muszę?
– Tak.
– Byłem zanadto wrażliwy. Miałem dużo współczucia dla ludzi, których aresztowałem. Za to brakowało mi go dla większości gliniarzy, których znałem.
– Jak to?
– Zbyt wielu z nich bez potrzeby stosowało przemoc, brało w łapę. Widziałem, jak krzywdzą ludzi, okłamują swoich przełożonych, popełniają krzywoprzysięstwa przed sądem.