Kiedy mu powiedziałem, zamilkł. Następnie, wbrew mojemu zakazowi usiłował podjechać bliżej. Krzyknąłem. Uspokoił się. Ale tylko na moment. Zastanowił się przez chwilę, po czym wyskoczył z włazu i zaczął iść w moją stronę. Wziąłem do ręki rzutnik holowizyjny i powiedziałem, że strzelę, jeśli zbliży się jeszcze o krok. To go zatrzymało. Nie mógł dojrzeć, że nie mam miotacza. W dalszym ciągu był podniecony. Wykrzykiwał, że nie odleci, że na statku są neutralizatory, że ułożą mnie w hibernatorze i tak dalej. Nonsens. Musiał sobie równie dobrze jak ja zdawać sprawę, że takiego źródła promieniowania, jakim było teraz moje ciało, nie zniósłby w kabinie osobowej żaden z pokładowych automatów. A oni nie mogli się do mnie zbliżyć. Wystarczyłoby kilka minut.
Wezwałem Rivę. Dałem sygnał alarmu. Nie próbował startować. Położył rakietę i taranował powierzchnię globu na poduszce powietrznej. Musiało mu być ciepło. Za to ujrzałem go po niespełna piętnastu minutach. Wtedy Snagg ruszył. Nie spiesząc się, krok za krokiem podążał w moją stronę. Próbowałem uciekać. Skażenie zrobiło jednak swoje. Był szybszy, kiedy zaczął biec. Dopadł mnie, zanim przebyłem dwieście metrów. Nie miałem pod ręką żadnego przedmiotu, którym mógłbym go uderzyć i obezwładnić. Stał koło mnie i uśmiechał się. Liczył chyba na to, że Riva nie zostawi obu swoich towarzyszy w tej samej sytuacji.
Minęło pięć minut. Odrobinę za wiele. Riva był teraz równie bezradny jak ja. Nakazałem mu opuszczenie globu i powrót do bazy. Strata statku i śmierć dwóch ludzi, w tym dowódcy, usprawiedliwiała tę decyzję. Nie miał tu już czego szukać. Sprawa musi zostać otwarta do czasu następnej ekspedycji. Nie wątpiłem, że ją wyślą. Ale ani ja, ani Snagg już tego nie zobaczymy.
Zabrzmiał daleki, spokojny, jakby niechętny głos Rivy. Żegnał się z nami po swojemu. Zaraz potem „Uran” uniósł łeb i zaczął przechodzić do pionu. Usłyszałem, jak samotny już pilot wzywa automaty startowe „Merkurego”. Czas naglił. W każdej chwili należało oczekiwać odwetu za zdruzgotane miasto. Powietrze zadrgało. Jeden po drugim odpalały silniki głównego ciągu. W ciągu kilkudziesięciu sekund rakieta stanęła na słupie ognia. Uniosłem rękę. Nie wiem, czy na mnie patrzył. Start z nie przygotowanego pola stwarza zawsze trochę kłopotów. Odprowadziłem wzrokiem niknącą w przestrzeni smużkę fotonowej wiązki, po czym odwróciłem się do Snagga. Nie zobaczyłem go już. W ułamku sekundy obraz rozmazał się, ściemniał, zafalował. Zniknęła piaszczysta pustynia, obcy nieboskłon, stygnąca kałuża gruntu, trafionego odrzutem startującego statku. Tam, gdzie przed chwilą jeszcze stał Snagg, widniała teraz skrzywiona twarz Jeusa. Powiększona do rozmiarów reklamowego afisza. Wypełniała cały czołowy ekran statku.
Rozejrzałem się. A więc to tak. Siedzieliśmy najspokojniej w kabinie rakiety, kilka metrów od wieży dyspozycyjnej pola startowego w Budorusie. Z lewej i prawej strony wznosiły się ciemne sylwetki statków satelitarnych. Od rzekomego startu minęło nie sześć lat, a chyba niewiele więcej niż sześć minut. Kwestia częstotliwości. Musieli użyć najnowszych, sprzężonych emitorów holowizyjnych. Jeśli już zdecydowali się na zabawę w egzaminatorów…
Licho wie, po co w takim razie przechodziliśmy te wszystkie sprawdziany na poligonach, kilka razy w roku.
Odpiąłem pasy. Ciekawe, kiedy wystartujemy naprawdę. W każdym razie teraz możemy wrócić do naszych przytulnych pokoików. Skoro już zrobili to przedstawienie, będą kilka godzin ślęczeć nad zapisami automatów kontrolnych. Na zdrowie.
Przypomniałem sobie dziwnego technika w okularach. Jasne. Pokombinował coś z moją osobistą aparaturą. Inaczej od razu dałaby mi znać, że to tylko szopa.
Rozdział 3
W przestrzeni
Leżałem nagi na materacu, odpierającym elastycznie każde poruszenie ciała i czułem, jak skrapla się w porach mojej skóry wyparowana wilgoć. Nie byłem zmęczony. Nie bardziej niż po pierwszym lepszym pozorowanym locie sondażowym po orbicie Jowisza. Tam także spotykały nas wymyślne niespodzianki. Złudzenie było równie doskonałe. Tylko że włażąc do rakiety człowiek był uprzedzony. A dzisiaj cały ten lot, walkę i śmierć przeżyłem naprawdę. Fakt, że wszystko rozegrało się pięć kroków od bazy, miał znaczenie tylko dla obserwatorów. Nie dla mnie. I choć nie czułem zmęczenia, wewnątrz mojego układu nerwowego musiały zachodzić jakieś procesy regeneracyjne.
Ktoś zapukał do drzwi. Zwlokłem się z materaca i z uczuciem człowieka wchodzącego w samo południe do pieca rozpalonego na Saharze, wbiłem się w lekki, spacerowy skafander. Ustawiłem rączkę klimatyzatora na zerze i otworzyłem drzwi.
Na progu stała młoda dziewczyna w krótkiej, pomarańczowej spódniczce. W pierwszej chwili przebiegło mi przez myśl, że to dalszy ciąg porannych igraszek. W każdej bazie były oczywiście kobiety. Ze wszystkimi możliwymi cenzusami naukowymi. Ich osiągnięcie pochłania ładne kilkanaście latek. Najzdolniejszym.
Ta wyglądała raczej na studentkę. Jej krótko ścięte włosy miały barwę jasnego, wytrawnego wina. Uśmiechała się. Równocześnie jednak jej szeroko otwarte oczy patrzyły we mnie jakby badając, czy zaraz zamienię się w wielką, złośliwą małpę, czy trochę jeszcze poczekam.
— Widziałem dzisiaj różne potwory — mruknąłem, nie ruszając się z miejsca. — Jestem uodporniony. Inaczej padłbym trupem na miejscu. Nie przypuszczałem, że posuną się aż do tego. To nie fair.
Uśmiechnęła się znowu. Tym razem uśmiechnęły się także jej oczy.
— Jeżeli nic już panu nie grozi — powiedziała tonem, jaki jej zdaniem mógł świadczyć o pewności siebie — to może pozwoli mi pan wejść. Na chwilę — dodała szybko.
Przepuściłem ją bez słowa, następnie zamknąłem drzwi i postąpiłem kilka kroków w jej stronę.
— Co do tych potworów — powiedziała — widziałam wszystko. Byłam w wieży dyspozycyjnej. Jestem lekarzem — wyjaśniła.
Wskazałem jej fotel. Sam wróciłem na materac i wyciągnąłem się wygodnie.
— To świetnie — mruknąłem. — Ale nie sądzę, żebym potrzebował lekarza. Chyba że chce mi pani wymienić jakiś drobiazg?
— Na imię mi Lina — jej głos stał się nagle poważny i jakby smutny. — Nic panu nie trzeba wymieniać. To raczej mnie proszę traktować jak pacjenta. Potrzebuję pomocy.
— Naprawdę? — zdziwiłem się. — To mnie podnosi na duchu. Zrobię wszystko dla dziewczyny w spódniczce.
Znowu poweselała odrobinę.
— Wszyscy zwracają uwagę na moje ubranie — poskarżyła się z kokieterią. — A ja uważam, że to bardziej kobiece niż spodnie i te różne cudaczne kombinacje.
— Cieszę się, że tak uważasz — oświadczyłem z powagą.
Spódnice nosiły już tylko niektóre plastyczki i babki zawodowo, że tak powiem, ekstrawaganckie. Na Ziemi. Założyłbym się, że była jedyną, która dochowała im wierności również w przestrzeni. Miała nogi jak tancerka z kabaretu. Takiego, gdzie człowieka dwa razy obejrzą od stóp do głowy, zanim go wpuszczą.
— Niewiele mogę zrobić — powiedziałem powoli, nie spuszczając wzroku z jej twarzy. — Jeśli spodoba im się to, co widziałaś, jutro już mnie tu nie będzie. Chyba — uśmiechnąłem się — że tam masz coś do załatwienia.
Skinęła poważnie głową.
— Tak — szepnęła. — Właśnie tam.
A więc jednak. Uniosłem się na łokciach i spojrzałem na nią zachęcająco.
— Ann jest moją siostrą — powiedziała cicho. — Wiesz…
Nie wiedziałem, oczywiście. Skąd miałem wiedzieć. Ann. Poleciała z wyprawą kontaktową. Uchodziła za wybitnego egzobiologa.