Spojrzałem na tarczę. Tam minęła już trzecia. Kilka minut temu Itia wróciła z centrali. Wczoraj o tej porze wysiadłem z żyrobusu pod jej domem. To był bardzo miły domek, na trzecim poziomie czterdziestej siódmej ulicy. Prawdziwe gniazdko. Tylko siedział już w nim ktoś inny.
Nie była zdziwiona, kiedy zobaczyła mnie przed drzwiami. Uśmiechnęła się nawet. Miała na sobie komplecik z różowego chromopianu, najcieńszy, jaki widziałem w życiu. Na jej śniadej skórze ta migocąca mgiełka wyglądała jak opakowanie zrobione z myślą, aby towar w środku był dobrze widoczny.
— Wyjeżdżam — powiedziałem.
Skinęła głową. Powiedzieli jej. Chodziło widać o coś, co uznali za godne uwiecznienia w kronice inforpolu. To znaczy w zespołach pamięciowych aparatury zainstalowanej w jednym z pawilonów centrali, należącym do Itii i jej dwóch czy trzech współpracowników.
Wszedłem do pokoju. Wskazała mi fotel i usiadła naprzeciw mnie. Natychmiast podjechał do nas barek, pobrzękując apetycznie szklaneczkami.
— Baza w Budorusie — mruknąłem. — Jutro rano.
— Coś poważnego? Pytanie raczej retoryczne.
— Myślałem, że wiesz — powiedziałem. — Ja dowiem się na miejscu. Hiss będzie tam jutro.
Potrząsnęła głową.
— Kazali mi tylko zanotować twój wyjazd i założyć specjalny tor w komputerze. Ale bez sprzężenia. Zdaje się, że polecisz gdzieś dalej.
— Mniejsza z tym — powiedziałem. Pociągnąłem łyk musującego płynu. Miał cierpki, słoneczny smak nie całkiem dojrzałych owoców. — Nowy przepis? — spytałem.
— Stary jak świat. Piłam to jako dziecko — zaśmiała się. Ale zaraz spoważniała.
Odstawiłem szklaneczkę i rozejrzałem się po pokoju.
— Wszystko po staremu. Jakbym wyskoczył na chwilę poplotkować z kumplami — stwierdziłem. — Pełnia stabilizacji. Pomyśleć, że to już osiem… nie, blisko dziewięć lat. Co w ogóle u ciebie?
Patrzyła na mnie przez chwilę uważnie. Wreszcie uniosła brwi i uśmiechnęła się. Nie był to najweselszy uśmiech.
— Nic — powiedziała półgłosem. — Pracuję… — nie dokończyła.
— To wszystko?
Przestała się uśmiechać. Utkwiła wzrok w pustej szklaneczce.
— I… czekam — dodała wreszcie, niemal szeptem. Musiała to powiedzieć. Żeby nie było wątpliwości. Wyprostowałem się.
— Mówisz to na wypadek, gdybym przestał być grzeczny? — spytałem. — Nie bój się. To tylko kurtuazyjna wizyta pożegnalna. Z kimś, u licha, musiałem się pożegnać. Tak się składa, że nie mam nikogo innego.
Spojrzała na mnie szybko. Oczy jej się rozszerzyły.
— Och, Al — wyjąkała — to nie dlatego… ja… — urwała. Czekałem dłuższą chwilę w milczeniu.
— Pamiętasz? — szepnęła wreszcie, tak że ledwo usłyszałem.
Dobre sobie. Ale trudno jej się dziwić. Sam nie wiem, jakim cudem udała mi się ta operacja z butlerem. Miłość, do tego nieszczęśliwa! Toż to szkolny przykład naruszenia autonomii systemu nerwowego. Moja wierna dioda powinna była natychmiast powiadomić centralę. „Leczenie” miałoby przebieg łagodny i odbyłoby się bez udziału ludzi, zawsze skłonnych do niedyskrecji. Korekta. Sprzężenia. Po miesiącu wiedziałbym tylko, że jest na świecie jakaś Itia, dziewczyna należąca do jednego z nas.
A ja nie chciałem. Mniejsza, dlaczego. Sam nie wiem. Nie chciałem i już. Postanowiłem zapamiętać. Wszystko. Gorączkowo, po nocach, przerabiałem program zainstalowany w butlerze. To było fałszerstwo. W dodatku udane.
Wszystko zostało we mnie. Na dobre. Ale tylko tyle. Zachowałem pamięć o emocjach. Nie emocje. Dyskwalifikowałyby mnie one jako członka Korpusu. Moja myśl musiała płynąć przez kanały mózgu, włókna psychotronu i diody wzmacniaczy równym, chłodnym, przyspieszonym nurtem. Gdybym postradał umiejętność całkowitej koncentracji na tym, co właśnie robię, gdyby zaistniał cień obawy, że w jakiejś sytuacji zawiedzie mnie zdolność błyskawicznej oceny, trzeźwej kalkulacji i natychmiastowej, najsłuszniejszej z możliwych reakcji, gdyby jeden taki sygnał dotarł do centrali, na drugi dzień przenieśliby mnie do sekcji szkolenia. Ale jak jej to powiedzieć? One wszystkie boleją nieopisanie, kiedy muszą kogoś unieszczęśliwić. Dopiero, jeśli okaże się, że rzecz wygląda trochę inaczej…
Uśmiechnąłem się.
— Nie przejmuj się — powiedziałem spokojnie. — Pamięć to jeszcze nie wszystko. Zwłaszcza pamięć cyborga.
Azją podniosło. Natychmiast przestała się roztkliwiać.
— Oszalałeś? — parsknęła. — Jak możesz tak mówić? Ja wiem, skąd się wzięło to słówko!
Prawda. Była historykiem.
— Właśnie dlatego to słówko tutaj padło. Sama pracujesz w centrali. Znasz żargon. Zresztą tak kiedyś nazywano facetów z Korpusu. I do dziś tak mówią… ludziki — zaśmiałem się.
Trwało chwilę, zanim się rozchmurzyła.
— Coraz lepiej. — Jej głos brzmiał już spokojnie. — To obraźliwe, wiesz?
— Jedno i drugie — potwierdziłem. — Jesteśmy kwita. A ty, jakbyś siebie zakwalifikowała?
— Jako ludzika — oświadczyła z powagą. Skinąłem głową.
— To mi odpowiada — mruknąłem. — Chociaż jeśli się lepiej zastanowić… pracujesz z nami. Kochasz jednego z nas. Twoje laboratorium ma także te kilka biosprzężeń… można by i ciebie nazwać tak, jak tego nie lubisz.
— Nie lubię — przytaknęła. — Cyborg… sztuczny mózg, sztuczne serce, tkanki nerwowe. Tak to sobie wyobrażano. Dwieście lat temu.
Pomyślałem, że to wszystko jedno, wprawić komuś sztuczny mózg czy też z jego własnego zrobić niezawodny aparat nieustannie wspomagany i korygowany przez automaty. Ale nic już nie powiedziałem.
Ludziki? No cóż, piękne to nie było. Nawet, jeśli mówili tak sami wykładowcy, od pierwszego kursu. Bez cienia pogardy zresztą czy chociażby lekceważenia. Raczej z pewnym żalem. Wszyscy ludzie na świecie mieli swoje wzruszenia, godziny smutku, i minuty, kiedy ich serce uderzało szybkim, radosnym rytmem. Wszyscy poza tysiącem. Poza nami. A przecież to zwykli ludzie, ulegający emocjom i ceniący sobie tę swoją słabość, spomiędzy siebie wyłonili pierwsze oddziały Korpusu. Oni wymyślili program szkolenia. I to ich mieliśmy bronić. Na wypadek, gdyby ktoś lub coś zagroziło Ziemi; że w praktyce sprowadzało się to do obezwładnienia raz na dwa lata jakiegoś biednego szaleńca, dysponującego aparaturą wyzwalającą energię, to już zupełnie inna sprawa. Tak naprawdę, nasze życie składało się z ćwiczeń. Bazy, poligony, wielomiesięczne patrole planetarne.
O tym wszystkim ona wiedziała.
Dłuższą chwilę milczeliśmy oboje. Należało wstać i pożegnać się, ale nie chciało mi się ruszyć z miejsca.
— Przykro mi, Al — odezwała się wreszcie — że cię rozczarowałam. Nic nie wiem o twoim wyjeździe. Gdyby Hiss mi zlecił…
— Nie zleci — przerwałem. — I nie przejmuj się. Nie po to przyszedłem.
— Wiem — rzuciła wyzywającym tonem.
Uśmiechnąłem się. Miała oczy dziecka, które nie rozumie, o czym mówią dorośli, ale wie, że wyniknie z tego coś przyjemnego.
— No to nie udawaj.
— Ty też nie.
Wzruszyłem ramionami. Następnie westchnąłem, wstałem i przeszedłem się po pokoju.
— A więc czekasz — powiedziałem bardziej do siebie niż do niej. — Rozumiem. Rozumiem, chociaż ja…
— Nie czekałbyś?
Stanąłem. Spojrzałem jej prosto w oczy.
— Nie. Ja nie czekam. To pewna różnica.
Zarumieniła się. Jej wzrok powędrował szybko w stronę okna.
— Kochałam cię bardzo, Al — wyszeptała. — Nie muszę mówić. Ale…
— Nie kończ. On tam jest?