Выбрать главу

Lądowanie poszło nadspodziewanie gładko. Szybciej niż kiedy byłem tu ostatnim razem. Musieli wreszcie wymienić automaty przechwytujące. Najwyższy czas. Dworzec Lamberta należał do najstarszych na Lunie. Obsługiwał dwie pierwsze bazy ze stałą załogą. Teraz skupiał cały ruch osobowy związany z wszystkimi zakarpackimi fabrykami paliwowymi, rozciągniętymi na obszarze Oceanu Procellaryjskiego.

Sam dworzec też się zmienił. Mało brakowało, a byłbym wlazł na towarowy eskalator. Facet, który przyleciał ze mną, przytrzymał mnie za ramię.

— Dziękuję — mruknąłem. — Nazywam się Thaal. Mów po prostu Al. Skinął nieznacznie głową.

— Riva — powiedział. — Budorus — dorzucił po chwili.

W hallu czekał na nas łysy chudzielec z obsługi dworca. Zmierzył nas bezgranicznie znudzonym spojrzeniem i ruszył w stronę jednego z korytarzy. Poszliśmy za nim.

W rozdzielni na nasz widok podniósł się z obrotowego fotela facet z Korpusu. Tego w ogóle nigdy dotąd nie widziałem. Zapewne należał do stałej załogi bazy.

— Możemy jechać — to było wszystko, co powiedział na powitanie.

Poprowadził nas bocznym korytarzem do szybu. Wyjechaliśmy na pole startowe wąskim eskalatorem, podskakującym jak zepsuty budzik. W wieży, przed wyjściem, automaty sprawdziły nasze skafandry. Jakimś cudem wcisnęliśmy się do pomarańczowego żyrolotu, przypominającego zabytkowe łóżko z baldachimem.

Lot do krateru Budorusa trwał krótko. Za krótko, żeby mi się zdążył znudzić krajobraz za iluminatorem.

Czerń i biel. Lekko rozmazane. Czerń wpadająca w błękit, biel złamana ja—śniutkim złotem. Kontrasty, jak zaznaczone tuszem. I góry. Prawdziwe. Takie jak na obrazku. Bez kolejek, wyciągów, zjazdów, bufetów, pseudokoleb i ścieżek spacerowych dla staruszków. No i tłumu bywalców obwieszonych pamiątkami. Uczciwe góry. Takie, jakimi jeszcze pięćdziesiąt lat temu były, od biedy, Himalaje.

Sleep, jak brzmiała popularna nazwa tego typu żyrolotu, wznosił się coraz wyżej. Lecieliśmy na północny zachód. W pulpicie pilota cały czas pulsowały światełka. Namiary z Platona. Przelecieliśmy nad nim piętnaście minut po starcie. Zaraz potem zmieniliśmy kurs na zachodni i weszliśmy za północną ścianę Alp. Mieliśmy już kilometr pod sobą, ale trzeba było nieźle zadzierać głowy, żeby dotrzeć wzrokiem do szczytów zawisłych nad nami.

Lądowaliśmy dziesięć minut później, w zewnętrznym pierścieniu bazy. Jak na poligonie, po ogłoszeniu pogotowia. Niczego nie lubili tak bardzo, jak procedury wartowniczej, jednak tym razem wpuścili nas do głównego szybu bez większych ceregieli. Korytarze poziomu alarmowego wyglądały jak wymarłe. Do chodnika szło się pieszo ładne parę metrów. Posadzka była miękka, o pomimo to nasze kroki budziły metaliczne echo. Równe kroki, odmierzone, spokojne. Kroki facetów, którzy wiedzą, czego chcą.

Weszliśmy prosto do dyspozytorni. Zanim jeszcze drzwi zwinęły się za nami w podwójną trąbkę, zobaczyłem Hissa. Był także Jeus, komendant bazy. I jeszcze czterech z Korpusu. Stali nad czymś, co na pierwszy rzut oka wyglądało jak stary szkolny model układu planetarnego. Ale to nie był nasz układ. W trzeciej planecie pulsował czerwony ognik.

Hiss obrzucił nas przelotnym spojrzeniem i gestem kazał nam podejść bliżej. Regulaminowa jowialność, z jaką żegnał mnie wczoraj w centrali, zniknęła bez śladu. Sprawiał wrażenie zmęczonego. Jakby się nagle postarzał o dobre dziesięć lat. Miał na sobie cywilny kombinezon, w jakim mógłby się wybrać, powiedzmy, na inspekcję stacji na Ganimedzie. Ale nigdzie się nie wybierał. On nie. Wiedziałem, co powie, zanim jeszcze otworzył usta. Staliśmy przed modelem układu Alfy.

Rozdział 2

Budorus

Czy ludzie pamiętali? Owszem. Tak jak się pamięta o wielu rzeczach, które kiedyś wydawały się ważne, nawet bardzo ważne, ale o których wiadomo, że nigdy już nie sprawią kłopotów. Najwyżej historykom. Sześć lat to więcej niż mogłoby się wydawać. Nawet jeśli chodzi o kogoś, kto zginął kilka świetlnych lat od domu.

Kontaktów z istotami technologicznymi w Galaktyce szukaliśmy, jeśli się nie mylę, już w dziewiętnastym wieku. W dwudziestym zaczęto wysyłać w kosmos specjalnie opracowane sygnały matematyczne. Przy użyciu prymitywnych nadajników. Co zresztą nie miało nic do rzeczy. Jeśli się sonduje oceany, to prędzej czy później trafi się na rybę. Rachunek prawdopodobieństwa.

Sto lat temu radioteleskopy na Lunie odebrały pierwsze sygnały, co do których nikt nie mógł mieć wątpliwości. Wszystkie komputery potwierdzały, że nie pochodzą ze źródeł naturalnych. Ale nie była to odpowiedź. Nie były to nawet sygnały w potocznym rozumieniu tego słowa. Żadnego symbolu, pasma znaczeniowego, żadnej matematyki. Dwudziestowieczni astrofizycy potraktowaliby je jako nowy typ promieniowania gwiezdnego. Ale i najczulsze współczesne analizatory teraz, po kilkudziesięciu latach badań, wyrzucały na tablice wyników jedno zero po drugim.

Co zrobił człowiek? To, co zawsze w swojej historii. Najpierw powiedział, że trzeba tam polecieć. Potem pośmiał się trochę i stwierdził, że jak świat światem nikt nie wymyślił czegoś równie głupiego. Następnie doszedł do wniosku, że rzecz jest ciekawa, nawet pasjonująca, szkoda tylko, że całkowicie nierealna. Po czym, oczywiście, poleciał.

Dwudziestego czwartego lipca dwa tysiące sto dwudziestego dziewiątego roku z bazy w Archimedesie wystartowało pięcioro ludzi. Mniej więcej dziesięć lat wcześniej udało się grupie Amalsona zastosować strumieniowe świece tachjonowe do podróży kosmicznych. Dzięki temu monitor mógł liczyć na stałą łączność z bazą. Największe opóźnienie, w ostatniej fazie lotu, nie miało przekroczyć kilku dni. Statek osiągnął szybkość podróżną czwartego stopnia. Lot powinien był trwać niespełna sześć lat.

I nie trwał dłużej. W trzydziestym piątym roku monitor uruchomił silniki hamujące nad drugim satelitą trzeciej planety Alfy, gdzie zgodnie z programem miała powstać pierwsza baza eksploracyjna. To była ostatnia wiadomość, jaka dotarła do bazy. Czekano spokojnie kilka dni. Potem opublikowano komunikat. Okrągły rok obowiązywała cisza radiowa w pasmach, w jakich możliwe było nawiązanie łączności. I to właściwie wszystko. Na całej kuli ziemskiej zorganizowano wieczornice żałobne, w czasie których ten i ów uczony miał okazję napomknąć, że od początku sprzeciwiał się wyprawie. W drugą rocznicę utraty łączności z monitorem rozstrzygnięto konkurs na pomnik. W trzecią poproszono Hissa, żeby dokonał uroczystego odsłonięcia. Pomnik stanął na grani Everestu. Kamienna, stylizowana dłoń, wkomponowana w skały, wyciągająca ku gwiazdom pięć smukłych palców, w tragicznym wołaniu o przyjaźń. Pod każdym z palców wypalono w bazalcie nazwisko. Siąść i płakać. Nie pozostało zresztą nic innego. Bo o następnych wyprawach nikt jakoś nie wspominał.

Wysłuchaliśmy na stojąco wszystkiego, co Hiss miał do powiedzenia na temat monitora i jego załogi. Mówił przyciszonym głosem, jakby do siebie, wpatrując się w czerwone światełko, pulsujące bez przerwy w plastykowym jądrze Trzeciej. Chwilami zdawało się, że zapomniał, gdzie jest i kto go słucha. Nie powiedział nic ponad to, o czym wiedziało każde dziecko. Do pewnego momentu.

Przeszedł właśnie do ostatniego radiogramu nadanego z pokładu monitora.

— Jak wiecie, zapis urywa się dwudziestego lipca trzydziestego piątego roku. Teksty radiogramów dostaniecie po odprawie — wskazał ręką kąt sali, gdzie na podłużnym stoliku leżał stos podręcznych analizatorów. — Proszę, żebyście zapamiętali każde słowo, jakie tam padło. Od dwunastego lipca. Trzeciego sierpnia — ciągnął tym samym monotonnym głosem — a więc trzy tygodnie po zerwaniu łączności, wystartowała z rejonu naszej bazy ekspedycja ratunkowa…