— Co jest — mruknął Ner. — Jak dysze?
— Bez ciągu — odpowiedział natychmiast Notti.
— Więcej tlenu — przypominała Ann.
— Zero i zero, sześć — wyrzucił Torith.
— Kontra na osi! — głos Nera zabrzmiał niemal piskliwie.
— Czwórka na osi! — wyksztusił Notti.
— Zero i zero, cztery — doniósł Torith.
Pomyślałem, że dowódca wyprawy, Ner, ociera sobie teraz ukradkiem pot z czoła.
— Zróbcie coś z tą czwórką — mruknęła Bistra.
— Jeszcze chwileczkę — powiedział Notti.
— Zero i zero, pięć — krzyk Toritha.
— Przeciążenie? — spytał natychmiast Ner. Nie doczekał się odpowiedzi.
— Zero i zero, sześć!
— Kontra!
— Straciłem… — zaczął piskliwym głosem Torith.
Co takiego mógł stracić? Łączność? Jeszcze była. Chyba że jego pulpit komunikacyjny coś już awizował. Namiar korytarza? Byłby to pierwszy wypadek w historii astronawigacji. Tachdarowy obraz lądowiska? Może. Szansę na to, żeby się dowiedzieć, o co chodziło naprawdę, równały się praktycznie zeru. To „straciłem…” było ostatnim słowem, jakie dotarło z pokładu monitora do bazy w Budorusie.
W pokoju zrobiło się chłodno. Wstałem i przesunąłem rączkę klimatyzatora. Następnie wróciłem do stolika, odsunąłem nogą fotel i zapatrzyłem się w czarny ekran analizatora. Jego mikroskopijny głośniczek w dalszym ciągu odtwarzał szumy, dobiegające z kosmosu, z miejsca, gdzie jeszcze dwie minuty temu rozmawiali ludzie. Postałem tak chwilę, po czym wyłączyłem aparacik. Zamarł z cichym miauknięciem, jak przegrzany żyrobus dla lalek.
Zrzuciłem skafander, rozebrałem się do rosołu, wziąłem drugi aparat z zakodowanymi meldunkami ekspedycji ratunkowej i poszedłem z tym na leżankę.
Wysłuchałem wszystkiego skrupulatnie. Od początku do końca. Nie stałem się jednak dzięki temu ani odrobinę mądrzejszy. Monitor miał przynajmniej awarię automatów sterowniczych czy hamujących. Jeśli to była awaria. W każdym razie schodził z kursu. W raportach z „Proximy” i „Heliosa” nie było wzmianki o najdrobniejszej niezgodności z programem lotu. Z płaszczyzny ekliptyki wyszli za orbitę Jowisza. Zaraz potem zapadli w hibernację. Obudzili się na wysokości Piątej układu Alfy. Bez przeszkód weszli na orbitę drugiego satelity Trzeciej. Przesiedzieli tam dwa dni, cierpliwie nasłuchując. Zrobili wszystko, co można było zrobić. Ostatni meldunek był równie spokojny jak wszystkie poprzednie. Sprawdzili współrzędne, sygnalizację alarmową, kilka wariantów awaryjnej łączności. Przeszli na orbitę stacjonarną. Leger uruchomił dysze hamujące i przystąpił do wstępnych manewrów lądowania. Przebiegały pomyślnie. Po prostu normalnie. Pierwsze dwie minuty. Po ich upływie, nagle, bez jednego sygnału ostrzegawczego, w ogóle bez żadnego możliwego powodu stracili łączność. Jakby między jednym a drugim statkiem zapadł metalowy ekran.
Pokładowa aparatura „Heliosa” urządziła istną kocią muzykę. Każdy najmniejszy automat sygnalizował alarm. Thorns, dowódca statku, nie zaniedbał niczego. Był z nim Krosvitz, z Korpusu. Przeszli jeden po drugim systemy awaryjne. Równocześnie wysłali w równych odstępach sześć sond komunikacyjnych, na zmienne orbity. Wszystko z tym samym skutkiem. To znaczy żadnym. Minutę po starcie sondy, ile ich było, przestawały przekazywać nie tylko wizję, ale i fonię. Jakby je ktoś wyłapał do wielkiego worka, pełnego ołowianych pieniążków. Odczekali jakiś czas. Wreszcie Thorns zameldował, że przechodzi na ciaśniejszą orbitę i będzie zmieniał pozycję. Liczył na znalezienie jakiegoś korytarza radiowego w nieprzenikliwym, jak się zdawało, polu, otaczającym satelitę.
Ostatnie jego słowa, zapisane w bazie brzmiały:
— W porządku, Areg. Uważaj na…
Pierwsze zdanie odnosiło się do współrzędnych. Drugie… No tak.
Obydwa zapisy przeszły, rzecz jasna, komplet testów interpretacyjnych. Analizowano każdą sekundową zmianę poziomu, każdy najdrobniejszy dźwięk. W programy komputerów wbudowano wszystko, co tylko zdołali wymyśleć najwięksi fantaści z grona specjalistów. Trwało to bite dwa tygodnie. Sześć dni temu pogodzono się wreszcie z nieustannie wracającym wynikiem. Zero. Uwzględniając znane czynniki lotu żaden z największych ziemskich kompleksów obliczeniowych nie potrafił podać hipotetycznej przyczyny katastrofy.
Zamknąłem aparacik, zgasiłem światło i wyciągnąłem się na leżance. Nie byłem śpiący. Podłożyłem łokcie pod głowę i leżałem bez ruchu. Jutro o tej porze będę zasypiał w kabinie rakiety. Mając pod fotelem kilka pokładów, pełnych sond laserowych, baterii kwarkowych, latających maszyn wyposażonych we wszelkiego rodzaju miotacze, akceleratory antyprotonów i licho wie, co jeszcze. Nie powiem, żeby mnie to bawiło. Już teraz. Wolałem nie myśleć, co będzie tam. Choćby Hiss opowiedział jeszcze tysiąc bajeczek o „przypadkowym nieszczęściu”, kontakcie i supercywilizacji z Alfy. Rozwalili przecież trzy statki słabo uzbrojone i z pewnością nie szukające zaczepki.
Że akurat mnie pierwszemu w historii Korpusu Informacyjnego przypadnie misja, do jakiej w gruncie rzeczy byliśmy powołani? Cóż, skoro dotychczas nic takiego się nie zdarzyło. Ktoś kiedyś musiał być tym pierwszym. Zresztą, nie lecę sam.
Przyszedł mi na myśl Uster. Już w czasie rozmowy z Itią zastanowiły mnie daty. I miałem rację. Poleciał z Leferem, na „Proximie”. Głupio byłoby wrócić i powiedzieć Itii, że…
Ale dlaczego ja właśnie miałbym wrócić?
Itia… Przypomniałem sobie, jak była ubrana wczoraj. Jej włosy. Pokój pełen pogodnego światła. I to, jak bawiła się szklaneczką z musującym płynem.
Uśmiechnąłem się do siebie i zasnąłem.
Zbudziłem się o siódmej, czasu miejscowego. Umyłem się, spakowałem radiogramy i poćwiczyłem szczęki na kostce koncentratu. Kiedy jadłem, przyszedł technik z obsługi. Miał na nosie staroświeckie okulary z dymnymi szkłami. Jakby wracał z obserwatorium.
Nie należał do rozmownych. Obejrzał mnie całego, poruszając przy tym bezgłośnie wargami. Wyszedł w końcu, ale tylko na chwilę. Wrócił z własnym zestawem diagnostycznym. Nigdy nie widziałem czegoś równie cudacznego. Obchodził się z tym jak alpinista z ulubionym prymusem. Sprawdził sprzężenia, wymienił jakiś drobiazg w butlerze. Miałem wrażenie, że przeszkadza mu we mnie wszystko, co nie jest mechanizmem.
Kiedy wreszcie skończył, wezwano mnie do dyspozytorni. Czekał tu już Snagg. Spotykałem go czasem w klubie. Razem kończyliśmy ostatni kurs Korpusu.
Kilka sekund po mnie wszedł Riva. Stanęliśmy koło układu planetarnego Alfy. Nie poświęciliśmy zbyt wiele uwagi jego orbitom, maźniętym w przestrzeni błyszczącymi nitkami. I nie mieliśmy sobie nic do powiedzenia. Chwilę potem przyszedł Jeus. Wydawał się jeszcze bardziej chudy niż wczoraj. I nie patrzył nam w oczy. Spytał, czy przesłuchaliśmy radiogramy i nie czekając na odpowiedź ruszył ku drzwiom.
Poszliśmy za nim. Najbliższym szybem wyjechaliśmy na drugi poziom. Alarmowy. Stąd przeszliśmy pochylnią transportową bezpośrednio na pole startowe. Przezroczysta kopuła wieży była tak przezroczysta, że musiałem jej dotknąć palcem. Stała tam naprawdę. Tuż pod wieżą, w odległości dosłownie pięciu kroków, wznosiły się na wysokość kilkunastu pięter trzy popielate cygara. Wyglądały solidnie. Za sześć lat mieliśmy ujrzeć z ich kabin świat innego słońca. Pokazać mu, co potrafimy. Może nawet wrócić tutaj, na ścięty szczyt niewielkiego, stożkowatego wzgórza w Budorusie, które kryło w swym bazaltowym brzuchu główną bazę inforpolu. Każda z rakiet nosiła emblemat Korpusu, wytrawiony u nasady dysz. Poza tym wzdłuż całego kadłuba środkowej ciągnęły się wielkie litery, tworzące nazwę „Uran”. Dwie pozostałe miały ledwo widoczne napisy: „Kwark” oraz „Merkury”.