Automat śluzowy sprawdził skafandry. Były w porządku. Podeszliśmy bliżej włazu. Jeus odchrząknął i przygarbił się jeszcze trochę. Wodził nieprzytomnym spojrzeniem po czubkach naszych butów. Zanosiło się na dłuższą mówkę.
— Dowódcą ekipy jest Thaal — wymamrotał.
Nie poruszyłem się. Równie dobrze mogli wyznaczyć któregoś z dwóch pozostałych.
— Leci was trzech — ciągnął Jeus, nieco jaśniejszym głosem. — Rivai Snagg. Kabina „Urana” została całkowicie zaadaptowana dla załogi trzyosobowej. Poza statkiem dowodzenia macie dwa pojazdy tego samego typu, sterowane przez automaty. Ich ośrodki dyspozycyjne są sprzężone z waszym. W razie konfliktu starajcie się w pierwszej kolejności manewrować statkami satelitarnymi. Wyposażenie kontaktowe. Podwójny komplet sond komunikacyjnych i laserowych. Zestaw pojazdów standardowy. Szczegółowe dane będą wam przekazane przez pokładowe datory w czasie hibernacji. To wszystko.
Wyprostował się. Jego wzrok podniósł się odrobinkę. Gdzieś do wysokości naszych pasów. Można powiedzieć, że poweselał.
Skinąłem głową i odwróciłem się do włazu. Przepuścili mnie pierwszego. Zrobiłem kilka kroków w stronę trapu. Na moment przystanąłem i rozejrzałem się. Nad Budorusem zaczynał się drugi tydzień dnia. Słońce stało niemal w zenicie. Na południowym krańcu widnokręgu majaczyły postrzępione szczyty Kaukazu. Jakby ktoś zaznaczył kontury lądu czarnym, cieniutkim wężykiem. Między burozłotą pustynią i granatowym firmamentem, powleczonym złotą mgiełką, tak jasną, że niemal białą. Nie była to oczywiście prawdziwa mgła. Na wschodzie, bliżej, Alpy. Na północy, niewidoczny stąd, krater Arystotelesa. Ze swoimi bazami i ich uczoną załogą. Miną jeszcze doby, zanim Budorus i wszystko, co go otacza, pogrąży się w księżycowej nocy. Będziemy wtedy za orbitą. Transplutona. A nawet za apheliami komet.
Przeszedłem trap. Wszedłem do kabiny i zająłem środkowy fotel, przed głównym ekranem i pulpitem neuromatu. Kiedy się obejrzałem, Snagg i Riva siedzieli już koło mnie.
Kazałem sprawdzić zespoły. Chwilę wsłuchiwałem się w śpiewne meldunki automatów i spokojne głosy ludzi. Ciekaw byłem, dlaczego Jeus nie wspomniał o trzech pozostałych. Sześciu nas ściągnęli z centrali. Może zmienili plany w ostatniej chwili? Było to mało prawdopodobne. Ale niech się tamci martwią.
Wystartowaliśmy punkt dwunasta. Dwie godziny później urządziliśmy totalną kanonadę. Widok musiał być piękny dla kogoś, kto przyglądałby się z zewnątrz. Miałby co opowiadać. Gdyby jakimś cudem przeżył.
Automaty celownicze działały bez zarzutu. Tak samo generatory energii. W ogóle wszystko działało. Ale coś trzeba było robić. W hibernację mieliśmy wejść dopiero po opuszczeniu płaszczyzny ekliptyki. Za orbitą Jowisza.
Nastąpiło to pod koniec trzeciego tygodnia podróży. Teraz dopiero statek zaczął się rozpędzać do szybkości podróżnej. My tkwiliśmy już w pianolitowych kokonach, pogrążeni w najgłębszym śnie. Do pobudki zostało trochę czasu. Niewiele ponad sześć lat.
W programie był błąd. Albo w czasie, kiedy spaliśmy, nastąpiła awaria któregoś z zespołów. Automaty niczego nie sygnalizowały. Wokół nas była próżnia. Ekrany czyste jak próbki granatowoczarnej farby. Czujniki wszystkie na swoich miejscach. Równe rzędy białych i zielonych światełek na pulpitach.
A jednak wyszliśmy z hibernacji w sposób przewidziany dla sytuacji alarmowych. Bez adaptacji. I od razu musieliśmy wziąć się do roboty. Przede wszystkim stwierdziliśmy, że we śnie nie dowiedzieliśmy się niczego. Nawaliły teledatory. Trzeba było pytać automaty. Na gwałt przygotowywaliśmy programy. Nie było sekundy do stracenia. Za kilka dni mieliśmy wejść w pole grawitacyjne Trzeciej. Do tego czasu baza nie odbierze nawet naszych meldunków. Nie mówiąc już o odpowiedzi. Wykorzystanie tachjonów do komunikacji międzygwiezdnej zmniejszyło opóźnienia z lat do tygodni. Byliśmy w sąsiedztwie najbliższego ze słońc. Jednak przecież te półtora parseka.
Podchodziliśmy spiralnym torem do drugiego satelity. Jak dotąd nic się nie działo. Przechwyciliśmy silne sygnały radiowe. Ale bez związków znaczeniowych. Przynajmniej takich, żeby mogły je rozszyfrować nasze analizatory. Za kilka minut znajdziemy się na orbicie.
Raptem, w ułamku sekundy, cała kabina rozjęczała się sygnałami alarmu. W pulpicie zapłonęły ostre światła. Przez pancerz statku przebiegło drżenie. Rzuciłem się do neuromatu. Jego ekran był ciemny. Musiałem postępować tak, jakby zawiodło całe automatyczne sterowanie. Zablokowałem sprzężenie neuromatu. Sam przejąłem stery. Rivie kazałem zająć się „Merkurym”. Snagg miał zdalnie pilotować „Kwarka”. Natychmiast wysunął statek do przodu, żeby nie wpakować „Urana” pod jego dysze. Riva zrobił to samo. Szliśmy szykiem stożkowym. Nie spuszczałem wzroku z ekranu tachdaru. Jedynego, na jaki można było jeszcze liczyć. Ukazała się iskierka. W ułamku sekundy urosła do rozmiarów płonącej kropli. W tym samym momencie przestrzeń przed nami zmieniła się w morze ognia. Riva otworzył ogień. Miotacz „Merkurego” strzelił w kierunku obiektu ładunkiem antyprotonów. Nie było poprawek. Ekran ściemniał na chwilę, a kiedy odzyskał kolor rozjaśnionego granatu, nie dostrzegliśmy na nim śladu jakichś iskier ani kropelek. Co to było? Meteor? Pocisk?
Alarm. W polu widzenia trzy obiekty. Nie meteory. Statki. Nawet podobne do naszych. Zbliżały się po stycznej, dzięki czemu mogliśmy je obejrzeć.
Snagg i Riva przystąpili do akcji. Zobaczyłem, jak satelitarne rakiety odwracają ciężkie łby, pokonując przeciążenia zabójcze dla każdej żywej istoty i rozbiegają się na boki. Usłyszałem sygnały wywoławcze. Krótkie serie liczb. Ale tamci znajdowali się już w polu rażenia baterii laserowych. I nie odpowiadali. Zanim zdążyłem pomyśleć, że nie czas teraz bawić się w parlamentariuszy, dostrzegłem najcieńsze nitki złota, które na mgnienie połączyły lasery „Merkurego” ze środkowym statkiem obcego klucza. Zaraz ześliznęły się w stronę dwu pozostałych. Jeszcze moment i w miejscu, gdzie przed chwilą ciemniały smukłe korpusy rakiet, wy — kwitły trzy chmury ognia. Pole wokół nas było znowu czyste.
Kilkanaście minut pozostawaliśmy na orbicie. Sprawdziłem zużycie energii i wyrównałem pracę stosu. Wszystkie zespoły neuromatu pracowały jakby nigdy nic. Kazałem powtórzyć meldunki, jakie w czasie starcia poszły w kierunku bazy. Były precyzyjne i układały się w logiczną całość. Ścieśniliśmy orbitę i po upływie dalszych kilkunastu minut uruchomiliśmy dysze hamownic. Nagle Snagg zameldował, że automatyczny pilot „Kwarka” utracił sprzężenie z neuromatem. Chwilę później ujrzeliśmy w iluminatorach dziób statku. Zachowywał się tak, jakby przechodził do szyku bojowego. Przyspieszył. Niemal straciliśmy go z oczu. Raptem zaczął zataczać ostry łuk. Tak ostry, że nie sądziłem, aby przy tej szybkości w ogóle było to możliwe. Dobra rakieta. Za dobra. Ustawiła się na wprost nas, nieco bokiem. Snagg od dłuższej chwili szarpał raz za razem dźwignię blokady. Z równym skutkiem mógł zabawiać się zapalniczką. „Kwark” najwyraźniej manewrował pod wpływem automatów celowniczych. Ale nie było w co celować. Poza nami.
Żaden z nas nie odezwał się słówkiem. Od momentu przebudzenia nasze umysły pracowały jak najczulsze stacje obliczeniowe. Szybko i precyzyjnie. Reakcje następowały jedna po drugiej, za każdym razem jedyne, jakich wymagała sytuacja. Nie czułem nawet chłodu w koniuszkach palców. Nie czułem nic.
I teraz byłem spokojny, przyciskając spust miotacza antymaterii. „Kwark” był za dobrze uzbrojonym statkiem, aby próbować zabawy z laserami.