Zniknął w ułamku sekundy, pozostawiając utrzymujące się w próżni światło. W następnej chwili zablokowaliśmy jego sprzężenia z neuromatem. Coś się zmieniło. Mieliśmy już tylko dwa statki. Automaty zachowywały się przez chwilę jak zdezorientowane. Trzeba im było zapewnić równowagę w nowej sytuacji.
Równolegle przez cały czas rozwijaliśmy operację lądowania. Tachdar określił już pole na powierzchni satelity. Weszliśmy w korytarz z dokładnością do centymetrów. Dziesięć minut później kratownice „Urana” dotknęły gruntu.
Odczekaliśmy trzydzieści sekund. Cisza. Oba statki stały mocno, bez drgnienia. Podłoże musiało być skaliste. Przeprowadziliśmy krótkie pomiary. Atmosfera jak na zamówienie. Radioaktywność praktycznie żadna. Temperatura wysoka, ale w normie.
Zostawiliśmy automaty w pozycji pogotowia startowego. W kabinie „Urana” miał czekać Riva. Snagg i ja zeszliśmy na ląd. Klapa transportowa „Merkurego” stała już otworem. Po chwili ukazał się w niej płaski łeb „Phobosa”. Ten najcięższy z naszych poduszkowców był niemal tak uzbrojony jak jego macierzysty statek. Wypełzał teraz na miałki piasek, zalegający lądowisko.
Jazda trwała niespodziewanie krótko. Za pierwszą wyższą wydmą, w piaszczystym siodle ukazał się nagle wielki, cudaczny pojazd. Przypominał staroświecką barkę. Albo stodołę. Stanęliśmy. Zbliżył się do nas na odległość czterystu metrów i zatrzymał się również. Z jego wnętrza trysnęły jak race, wyrzucone we wszystkich kierunkach naraz, jajowate kształty. Długimi skokami, ale nie bardzo szybko, polatywały w naszym kierunku. Były przezroczyste. W ich wnętrzu, za cienkimi — jak się zdawało — ściankami coś się poruszało. Wyrównały tyralierę i zamarły, odgradzając nas od swojego macierzystego pojazdu dość gęstym płotem.
Domyśliłem się, że wewnątrz siedzą automaty. Zostawiłem Snagga przy miotaczu i zeskoczyłem na piasek. Powoli, ściskając w ręku kolbę ręcznego lasera, zszedłem w ich stronę. Uśmiechałem się. Powinienem się uśmiechać. Mogą mieć analizatory lepsze od naszych.
Przeszedłszy kilkadziesiąt kroków, przystanąłem. Odpiąłem od pasa pustą kaburę i położyłem ją na piasku. Oddaliłem się parę metrów i wypaliłem do niej krótką serię. Spłonęła jak słomka. Odwróciłem się twarzą do obcych. Podniosłem rękę z miotaczem, następnie schyliłem się i położyłem laser przed sobą. Wyprostowałem się, rozłożyłem ręce, pokazując, że są puste, i odliczyłem jeszcze sto kroków w stronę mieszkańców Trzeciej. Bo przecież nie mogły to być istoty czy maszyny pochodzące stąd, z martwego satelity.
Chwilę stałem bez ruchu. Wreszcie wzruszyłem ramionami i rozsiadłem się wygodnie na piasku. Robiłem to wszystko tyle razy na poligonie, że nieustannie docierające do mnie wskazówki pokładowych automatów przyjmowałem jak szum deszczu na Ziemi, nie zwracając na nie uwagi.
Siedziałem tak bite dwadzieścia minut. Pomyślałem, że Snagg pojedzie, jeżeli to jeszcze trochę potrwa. Wstałem i wyprostowałem się. Wtedy coś wreszcie poruszyło się w obcej tyralierze. Spoza niej, chyba od strony głównego statku, wyszły dwie postacie. Ruszyłem im naprzeciw. Po chwili zatrzymaliśmy się. Oni i ja. Nie dzieliło nas więcej niż półtora metra.
Poruszałem się teraz jak na zwolnionym filmie. Wydobyłem z kieszeni miniaturowy przekaźnik holowizyjny. Równocześnie Snagg uruchomił nadajnik. Uderzyłem się wskazującym palcem w pierś i wyświetliłem pierwszy obraz. Zdjęcie układu słonecznego na tle Galaktyki. Żółta strzałka wskazywała Ziemię. Następny obraz był przestrzenną fotografią planety, zrobioną ze stacji satelitarnej. Dalej miasto. To, w którym się urodziłem. Góry, morze, rzeka. Drzewa, ogrody pełne kwiatów. Ludzie. Kobieta i mężczyzna. Dzieci.
Trwało to dość długo. Twórcy zestawu nie skąpili informacji nie znanym sobie widzom. Wreszcie skończyłem. Wtedy położyłem przekaźnik na otwartej dłoni i z wyciągniętą ręką podszedłem do pierwszego z obcych. Stanąłem tak, że jeszcze krok, a musiałbym go popchnąć. Ani drgnął. Za to mogłem mu się teraz lepiej przyjrzeć. Nie był automatem. Chyba nie. Każdy ogród zoologiczny na Ziemi kupiłby go bez wahania. Największemu fantaście wśród zoologów nie przyszłoby na myśl, że ma przed sobą istotę technologiczną. A był nią, skoro umiał posługiwać się pojazdami.
Staliśmy pierś w pierś, jeśli można tak powiedzieć o trójkątnym pojemniku w bezbarwnej folii, jaki sterczał z jego tułowia na wysokości mojego żołądka. Niewykluczone, że miał tam głowę. Centrum nerwowe. Gdziekolwiek ją zresztą miał, nie wyglądało, żeby jej nadużywał. Zaczynało mnie to nudzić. Wreszcie wykonał jakiś ruch. Nie był to jednak gest pod moim adresem. Natychmiast z tyraliery pojazdów wysunął się jeden wypukły krążek i podjechał ku nam. Zatrzymał się całkiem blisko. W przezroczystym płaszczu dostrzegłem otwór wielkości fryzjerskiego lustra. Mogło to oznaczać zaproszenie. Mogło nic nie oznaczać. Porozumiałem się ze Snaggiem i wlazłem do środka. Kabina pojazdu od wewnątrz wyglądała jak szklane jajo. Była idealnie pusta, ogołocona ze wszystkiego, co w najmniejszym stopniu mogło przypominać przyrządy nawigacyjne. Ułożyłem się niezgrabnie w środkowej części zaklęśnięcia jak na dnie wielkiej wanny. Jajo pędziło już ze mną, tocząc się po gruncie i wzbijając chmury pyłu. Nie sposób było spostrzec, czy inne podążają za nami, czy zostały w sąsiedztwie Snagga. Spróbowałem nawiązać z nim kontakt. Odpowiedział niespodziewanie Riva. Coś psuło się w atmosferze. Przez górną ściankę widziałem nadbiegające zewsząd chmury. Wreszcie wjechaliśmy do miasta.
Miasto. Raczej składowisko pomocy naukowych. Setki brył geometrycznych, poprzewracanych i zastygłych w niemożliwych pozach. Wielki, jak wymieciony, plac. Przypominał rynek. Równie dobrze mógł to być cmentarz albo na przykład strzelnica.
Kiedy wygramoliłem się z pojazdu, pośrodku placu, daleko, w perspektywie szerokiej przecinki między bryłowatymi konstrukcjami coś drgnęło. Obejrzałem się. Jajo znikło już z pola widzenia. Zostałem sam jak palec.
Najniespodziewaniej usłyszałem głos Snagga, jakby stał metr koło mnie. Powiedziałem, że żyję, ale żeby się miał na baczności. Nie był daleko. Musiał też ruszyć w stronę miasta, niewiele wolniej niż moje jajo.
Z przecinki naprzeciw wytoczył się duży, żółwiowaty pojazd. Miał z przodu coś w rodzaju wieżyczki zakończonej ostro ściętą rurą. Obrócił ją w moją stronę. Błysnęło. Był to króciutki błysk, nie zdążył mnie nawet oślepić. Równocześnie grunt drgnął. Kilka centymetrów przed moimi stopami przetoczył się ciemny kształt. Wywołałem Snagga. Jeszcze podawałem mu namiary, kiedy błysk się powtórzył. Znowu chybili. W tym momencie Snagg otworzył ogień. Niemal usłyszałem niewidoczny lot pocisku z kwarkowym jądrem. Runąłem na ziemię. Siedemset, może osiemset metrów od epicentrum.
Snagg przedobrzył. Zamiast przestrzelić miasto i dosięgnąć go zewnętrznym promieniem rażenia, wpakował pigułę w sam ratusz, jeśli można się tak wyrazić. Pomyślałem to leżąc bez ruchu, kiedy bryły domów, jeśli to były domy, w sąsiedztwie strzelającego pojazdu spływały ogniową lawą, tworząc barwne rozlewiska.
Nic mi się nie stało. Nie dosięgnął mnie żaden odłamek. Przed bezpośrednim podmuchem osłoniło mnie przypadkiem znalezione przedpiersie. Mogłem pożyć jeszcze dwa, nawet trzy dni. Przy tej dawce promieniowania szansę na przedłużenie tego okresu były żadne.
Odwróciłem się powoli i sztywno wyprostowany ruszyłem w stronę, skąd przyjechałem.
Pół godziny później odnalazłem Snagga. Czekał w otwartym włazie „Phobosa”, na szczycie płaskiego wzgórza.