— Lekko oparzona — przyznał. Zdjął koszulę i zawinął w nią bańkę, która pulsowała, cuchnąc coraz mocniej. — Może nam się jeszcze przydać.
Opłukał dłoń w strumieniu, po czym oboje pobiegli z powrotem do obozu. Dubauer leżał spokojnie. Kilka minut później w kręgu światła pojawił się zabłąkany drapieżnik, węsząc i posykując. Vorkosigan odpędził go pochodnią, nożem i przekleństwami — szeptanymi, żeby nie obudzić podporucznika.
— Myślę, że lepiej będzie, jeśli przez resztę drogi zadowolimy się racjami żywnościowymi — stwierdził po powrocie.
Cordelia skinęła głową na znak zgody.
Obudziła mężczyzn o pierwszym brzasku. Podobnie jak Vorkosiganowi, zaczynało zależeć jej, by jak najszybciej dotrzeć do obiecującej bezpieczeństwo kryjówki z zapasami. Uwięziona w fałdach koszuli Vorkosigana bańka zdechła w nocy i oklapła, zamieniając się w paskudną galaretowatą maź. Barrayarczyk z konieczności poświęcił parę cennych minut na krótką przepierkę, ale i tak pozostawione przez schwytane zwierzę śmierdzące plamy zapewniły mu niekwestionowane pierwsze miejsce w prywatnym konkursie Cordelii na najbrudniejszego członka ich grupki. Zjedli szybkie śniadanie, złożone z mdłej, lecz bezpiecznej owsianki i sosu z sera pleśniowego, po czym o wschodzie słońca ruszyli w drogę. Ich długie cienie wyprzedzały maszerujących, tańcząc na rdzawej, ukwieconej równinie.
Niedługo przed południowym postojem Vorkosigan zatrzymał się i zniknął za krzakiem, aby ulżyć pęcherzowi. Za chwilę dobiegła stamtąd wiązanka soczystych przekleństw. W ślad za nią pojawił się Barrayarczyk, przeskakując z nogi na nogę i wytrząsając nogawki spodni. Cordelia spojrzała na niego z niewinną ciekawością.
— Pamiętasz te jasnożółte kopczyki piasku, które mijaliśmy? — spytał.
— Owszem.
— Nie wchodź przypadkiem na nie, żeby się wysikać.
Nie udało jej się ukryć rozbawienia.
— Co tam znalazłeś? Czy może powinnam spytać: co znalazło ciebie?
Vorkosigan wywrócił spodnie na lewą stronę i zaczął wybierać z nich okrągłe białe stworzonka, biegające po materiale na licznych rzęskowatych nóżkach. Cordelia złapała jedno z nich i uniosła na dłoni, aby przyjrzeć mu się bliżej. Była to kolejna odmiana baniek, tym razem żyjących pod ziemią.
— Au! — pospiesznie strąciła ją na piasek.
— Piecze, prawda? — warknął Vorkosigan.
Ogarnęła ją fala niepowstrzymanej wesołości. Straciła jednak ochotę do śmiechu, widząc niepokojącą zmianę w jego wyglądzie.
— To zadrapanie nie wygląda najlepiej, prawda?
Ślad na jego lewej nodze, pozostawiony przez pazury padlinożercy owej nocy, kiedy pochowali Rosemonta, był opuchnięty i siny. Promieniujące z niego paskudne czerwone pręgi sięgały aż za kolano.
— W porządku, nic mi nie jest — oznajmił stanowczo, zaczynając wciągać uwolnione od minibaniek spodnie.
— Wcale nie w porządku. Pozwól mi je obejrzeć.
— I tak na razie nic nie możesz zrobić — zaprotestował, ale poddał się pobieżnemu badaniu. — Zadowolona? — mruknął z ironią, kończąc się ubierać.
— Szkoda, że wasi mikrobiolodzy nie popracowali dłużej nad tą maścią. — Cordelia wzruszyła ramionami. — Masz rację. W tej chwili nic na to nie poradzimy.
Ruszyli naprzód. Od tej pory Cordelia obserwowała go uważnie. Od czasu do czasu zaczynał lekko kuleć, lecz czując na sobie jej wzrok prostował się i z determinacją maszerował dalej równym, miarowym krokiem. Pod koniec dnia porzucił jednak wszelkie pozory i kuśtykał otwarcie. Mimo to prowadził dalej, aż do zachodu słońca i dłużej — póki ostatnie zorze nie przygasły na niebie, a pokryta kraterami góra, od której się oddalali, nie stała się czarną plamą na horyzoncie. Wreszcie, potykając się w ciemnościach, poddał się i zarządził postój. Cordelia przyjęła to z zadowoleniem, bowiem Dubauer chwiał się na nogach, opierał na niej całym ciężarem i próbował usiąść na ziemi. Położyli się spać na czerwonym piaszczystym gruncie. Vorkosigan przełamał kolejną rurkę zimnego światła i jak zwykle objął pierwszą wartę, gdy tymczasem Cordelia leżała na ziemi, spoglądając na wędrujące po niebie niedosiężne gwiazdy.
Vorkosigan poprosił, aby zbudzić go przed świtem, ona jednak pozwoliła mu spać aż do wschodu słońca. Nie podobała jej się jego twarz, na przemian blada i zarumieniona, oraz płytki, przyspieszony oddech.
— Nie sądzisz, że powinieneś zażyć jeden z twoich środków przeciwbólowych? — spytała widząc, że właściwie nie może już opierać się na rannej nodze. Od poprzedniego wieczoru opuchlizna wyraźnie się powiększyła.
— Jeszcze nie teraz. Muszę zachować je na później. — Wyciął sobie natomiast długą laskę i cała trójka rozpoczęła kolejny odcinek marszu śladem własnych cieni.
— Jak daleko jeszcze? — dociekała Cordelia.
— Według moich szacunków jakiś dzień, półtora, w zależności od tego, jak szybko będziemy się posuwać. — Skrzywił się. — Bez obaw, nie będziesz musiała nieść mnie na plecach. Jestem jednym z najsprawniejszych fizycznie członków mojej załogi. — Po paru kulawych krokach uściślił: — Tych po czterdziestce.
— A ilu mężczyzn po czterdziestce służy na twoim statku?
— Czterech.
Cordelia prychnęła.
— W każdym razie, jeśli to będzie konieczne, mam w apteczce środek pobudzający, który rozruszałby nawet trupa. Ale to także chcę zachować na koniec podróży.
— Spodziewasz się kłopotów?
— Zależy kto odbierze moje wezwanie. Wiem, że Radnov — mój oficer polityczny — ma co najmniej dwóch agentów w dziale łączności. — Ściągnął usta, znowu mierząc ją wzrokiem. — Widzisz, nie przypuszczam, by był to ogólny bunt załogi, raczej spontaniczna próba morderstwa ze strony Radnova i najwyżej paru wspólników. Uznali, że wykorzystując was, Betan, zdołają się mnie pozbyć bez wzbudzania czyichkolwiek podejrzeń. Jeśli mam rację, cała załoga sądzi, że nie żyję. Oprócz jednego człowieka.
— Którego?
— Sam chciałbym wiedzieć. Tego, który uderzył mnie w głowę i ukrył w paprociach, zamiast poderżnąć mi gardło i wepchnąć w najbliższą dziurę. Najwyraźniej porucznik Radnov ma w swojej grupie zdrajcę. A jednak gdyby ów zdrajca zachował lojalność wobec mojej osoby, wystarczyłoby, by poinformował o wszystkim Gottyana, pierwszego oficera, ten zaś już dawno wysłałby po mnie patrol. Kto z mojej załogi może być tak rozkojarzony, by zdradzić obie strony naraz? A może coś przeoczyłem?
— Może wciąż ścigają mój statek — podsunęła Cordelia.
— Gdzie właściwie może teraz być?
Cordelia dokonała w myślach szybkiej kalkulacji. W tej chwili to już czysto akademicka kwestia, zdecydowała.
— W drodze do Kolonii Beta.
— Chyba że zostali schwytani.
— Nie. Kiedy z nimi rozmawiałam, byli już poza waszym zasięgiem. Co prawda nie są uzbrojeni, ale mogliby zataczać kręgi wokół waszego krążownika.
— Hm. Tak, to możliwe.
Nie sprawiał wrażenia zaskoczonego, zauważyła Cordelia. Założę się, że jego meldunek na temat naszego sprzętu doprowadziłby betański wywiad do apopleksji.
— Jak długo będą ich ścigać?
— To zależy od Gottyana. Jeśli uzna, że w żaden sposób nie zdoła ich dogonić, wróci na poprzednią pozycję. Jeżeli inaczej oceni sytuację, zrobi co w jego mocy.
— Czemu?
Zerknął na nią z ukosa.
— Nie mogę o tym rozmawiać.
— Nie rozumiem, dlaczego. Przez jakiś czas nie będę przebywać nigdzie, poza barrayarskim więzieniem. Zabawne, jak zmieniają się nasze poglądy. Po tej wycieczce więzienie będzie dla mnie luksusowym apartamentem.