Pokryła ranę resztką niezbyt skutecznego barrayarskiego antybiotyku i zużyła do końca plastykowy bandaż, sporządzając opatrunek.
— Wygląda lepiej — zauważył, ale kiedy spróbował przejść parę kroków, potknął się i omal nie upadł. — W porządku — mruknął. — Nadszedł czas. — Uroczyście wyjął z zestawu pierwszej pomocy ostatni środek przeciwbólowy, dodał do niego maleńką niebieską pigułkę, połknął je i rzucił na ziemię pusty pojemnik. Cordelia podniosła go odruchowo, uświadomiła sobie, że nie ma go gdzie schować i dyskretnie upuściła z powrotem.
— Te środki czynią cuda — stwierdził Vorkosigan — ale kiedy przestają działać, człowiek pada jak marionetka, której przecięto sznurki. Przez jakieś szesnaście godzin będę jak nowo narodzony.
Istotnie, gdy skończyli złożone z żelaznych racji śniadanie i przygotowali Dubauera do drogi, Barrayarczyk nie tylko wyglądał normalnie, ale sprawiał wrażenie świeżego, wypoczętego i tryskającego energią. Żadne z nich nie wspomniało nocnej rozmowy.
Poprowadził ich szerokim łukiem wokół podstawy góry tak, że koło południa, zbliżając się do zrytego kraterami zbocza, wędrowali już niemal dokładnie na wschód. Maszerowali przez lasy i łąki, zmierzając w stronę skalnego wzniesienia po drugiej stronie wielkiego leja — jedynej pozostałości dawnego zbocza, zniszczonego przed wiekami przez potworny wybuch wulkanu. Vorkosigan wczołgał się na pozbawiony drzew grzbiet, uważając, by nie wychylić się ponad porastające go trawy. Dubauer, słaby i zmęczony, skulił się w niewielkim zagłębieniu i błyskawicznie zasnął. Cordelia obserwowała go, póki oddech podporucznika nie stał się głęboki i miarowy, po czym podpełzła do Vorkosigana.
Barrayarski kapitan miał w dłoni lunetkę i dokładnie badał wzrokiem zamglony zielony amfiteatr.
— Tam stoi lądownik. Rozbili obóz w jaskiniach kryjówki. Widzisz tę ciemną plamę obok wodospadu? To jest wejście. — Podał jej lunetkę, aby mogła lepiej się przyjrzeć.
— Spójrz, ktoś stamtąd wychodzi. Przy największym powiększeniu widać nawet twarze.
Vorkosigan odebrał jej lunetkę.
— Koudelka. On jest w porządku. Ale ten koło niego to Darobey, jeden ze szpiegów Radnova w dziale łączności. Zapamiętaj jego twarz — musisz wiedzieć, kiedy chować głowę.
Cordelia zastanawiała się, czy podniecenie Vorkosigana było spowodowane działaniem środka pobudzającego czy może prymitywną radością z nadchodzącego starcia. Jego oczy błyszczały, gdy obserwował, liczył, kalkulował.
Nagle syknął przez zęby, niczym jeden z miejscowych mięsożerców.
— Na Boga, to Radnov! Wiele bym dał, żeby dostać go w swoje ręce. Tym razem jednak dopilnuję, aby agenci Ministerstwa stanęli przed sądem. Chciałbym zobaczyć, jak ich szefowie wiją się, próbując obronić swych pupilków przed w pełni udokumentowanym zarzutem buntu. Dowództwo i Rada Książąt staną po mojej stronie. Nie, Radnov, będziesz żył — i żałował, że nie zginąłeś. — Wygodnie oparty na łokciach, rozkoszował się oglądaną sceną.
Nagle zesztywniał i uśmiechnął się szeroko.
— Najwyższy czas, żeby szczęście uśmiechnęło się i do mnie. Widzę Gottyana. Ma broń, więc musi nimi dowodzić. Jesteśmy prawie w domu. Chodź.
Cofnęli się pod osłonę drzew. Dubauera nie było tam, gdzie go zostawili.
— Do diaska! — jęknęła Cordelia, gorączkowo rozglądając się wokół. — Gdzie on się podział?
— Nie mógł odejść daleko — uspokajał ją Vorkosigan, choć sam także sprawiał wrażenie zaniepokojonego. Każde z nich przeszukało las w promieniu jakichś stu metrów. Idiotka!, zwymyślała się w duchu Cordelia. Musiałaś iść się gapić? Po chwili spotkali się w poprzednim miejscu, nie odkrywszy ani śladu podporucznika.
— Posłuchaj, nie mamy teraz czasu na dalsze poszukiwania — stwierdził Vorkosigan. — Gdy tylko odzyskam dowództwo, wyślę za Dubauerem patrol. Wyposażeni w odpowiedni sprzęt żołnierze znajdą go znacznie szybciej, niż my.
Cordelia pomyślała o drapieżnikach, urwiskach, głębokich jeziorkach, Barrayarczykach pod lada pozorem chwytających za broń.
— Dotarliśmy już tak daleko… — zaczęła.
— I jeśli wkrótce nie odzyskam kontroli nad załogą, żadne z was i tak nie przeżyje.
Posłuszna głosowi rozsądku, choć wcale nie uspokojona, pozwoliła, by Vorkosigan ujął ją pod ramię. Opierając się na niej lekko, poprowadził Cordelię przez las. Kiedy znaleźli się niedaleko obozu Barrayarczyków, Vorkosigan położył palec na ustach.
— Idź najciszej, jak potrafisz. Nie przeszedłem całej tej drogi tylko po to, by teraz zastrzelił mnie własny patrol.
Po chwili wskazał Cordelii miejsce, osłonięte kilkoma zwalonymi pniami, wśród wysokich do kolan chaszczy. Widać z niego było świeżo wydeptaną w krzakach ścieżkę.
— Dobrze, połóż się tutaj.
— Nie zamierzasz zapukać do frontowych drzwi?
— Nie.
— Dlaczego, jeśli Gottyan jest w porządku?
— Ponieważ coś jeszcze musi być nie tak. Nie wiem, czemu tu wrócili. — Zastanowił się przez chwilę, po czym oddał jej paralizator. — Jeśli będziesz musiała użyć broni, to lepiej czegoś, co już znasz. Zostało jeszcze trochę, na jeden lub dwa strzały. Ta ścieżka łączy posterunki wartownicze i wcześniej czy później ktoś się tu zjawi. Siedź w ukryciu, póki cię nie zawołam.
Vorkosigan poluzował nóż w pochwie, po czym zajął pozycję po drugiej stronie ścieżki. Odczekali kwadrans, potem następny. Las drzemał w ciepłym rześkim słońcu.
Wreszcie na ścieżce rozległo się szuranie butów wśród zaschniętych liści. Cordelia zesztywniała, próbując dojrzeć coś między chaszczami, nie unosząc głowy. Wysoka postać w znakomicie spełniającym swe zadanie barrayarskim stroju maskującym okazała się z bliska siwowłosym oficerem. W chwili, gdy mężczyzna minął ich, Vorkosigan podniósł się ze swej kryjówki niczym powstały z grobu zmarły.
— Korabik — powiedział cicho. W jego głosie zabrzmiała ciepła nuta. Stał bez ruchu, uśmiechając się szeroko, z rękoma splecionymi na piersi.
Gottyan obrócił się gwałtownie, sięgając po wiszący u pasa porażacz nerwowy. Po sekundzie na jego twarzy odmalowało się zaskoczenie.
— Aral! Załoga lądownika zameldowała, że zostałeś zabity przez Betan — z tymi słowy poruszył się o krok, jednakże nie — jak oczekiwała zwiedziona tonem głosu Vorkosigana Cordelia — w stronę kapitana, lecz w tył. Porażacz nadal tkwił w jego dłoni, jakby Gottyan zapomniał go schować. Jego palce zacisnęły się na broni. Cordelia zamarła.
Vorkosigan sprawiał wrażenie lekko zdumionego, jakby zawiedzionego tym chłodnym, opanowanym powitaniem.
— Miło widzieć, że nie jesteś przesądny — zażartował.
— Mogłem się tego spodziewać. Nie powinienem wierzyć w twoją śmierć, skoro nie widziałem na własne oczy, jak zakopują cię w ziemi z sercem przebitym kołkiem — odparł Gottyan z ironią.
— Co się stało, Korabik? — spytał spokojnie Vorkosigan. — Nie jesteś jednym z zauszników ministra.
W odpowiedzi Gottyan wycelował w kapitana. Vorkosigan stał bez ruchu.
— Nie — odparł oficer. — Sądziłem, że historia Radnova o tobie i Betanach śmierdzi i zamierzałem dopilnować, aby po naszym powrocie Rada Śledcza zajęła się tą sprawą — urwał. — A wówczas zostałbym dowódcą. Po sześciomiesięcznym okresie próbnym z pewnością otrzymałbym awans. Jak myślisz, jakie mam szansę na dowództwo w moim wieku? Pięć procent? Dwa? Zero?
— Nie jest aż tak źle — stwierdził Vorkosigan. — Szykują się zmiany, o których jak dotąd słyszała zaledwie garstka ludzi. Będzie więcej statków, więcej możliwości awansu.