Выбрать главу

— To cały stary. Nigdy nie widziałem, by ktoś w jego wieku wykazywał tyle energii.

— W jego wieku? — Cordelia uniosła brwi.

— No cóż, oczywiście pani nie wydaje się taki stary — stwierdził, po czym ze zdumieniem przyjął szczery wybuch śmiechu Cordelii. — Poza tym energia nie jest właściwym słowem. Chodziło mi o coś innego.

— Co powiesz na moc? — podsunęła, czując dziwne zadowolenie z faktu, że przynajmniej jeden członek załogi szczerze podziwia Vorkosigana. — Energię powiązaną z działaniem.

— Właśnie o to mi chodziło — odparł z wdzięcznością.

Cordelia postanowiła nie wspominać także o małej błękitnej pastylce.

— Sprawia wrażenie interesującego człowieka — zagadnęła, próbując poznać cudzą opinię na temat Vorkosigana. — Jakim cudem wplątał się w tę całą awanturę?

— Ma pani na myśli Radnova?

Przytaknęła.

— Cóż, nie chciałbym krytykować starego, ale nie znam nikogo innego, kto na samym początku podróży powiedziałby oficerowi politycznemu, żeby schodził mu z oczu, jeśli chce dożyć końca wyprawy. — Koudelka, wyraźnie poruszony, zniżył konspiracyjnie głos.

Pokonawszy drugi zakręt w ślad za swym towarzyszem, Cordelia rozejrzała się gwałtownie, nagle dostrzegając swe otoczenie. Niezwykłe, pomyślała. Vorkosigan nie powiedział mi całej prawdy. Labirynt jaskiń był częściowo naturalny, lecz większość z nich została wypalona łukiem plazmowym. Chłodne, wilgotne, pogrążone w półmroku groty pełne były zapasów. To już nie kryjówka, ale magazyn wystarczający dla całej floty. Bezdźwięcznie ściągnęła usta, rozglądając się uważnie i uświadamiając sobie nagle całą gamę nieprzyjemnych możliwości.

W kącie jaskini stał standardowy barrayarski namiot polowy, półkolista żebrowana kopuła pokryta materiałem przypominającym namioty betańskie. W środku kryła się kuchnia polowa i mesa. Samotny chorąży sprzątał resztki drugiego śniadania.

— Stary wrócił. I to żywy! — rzucił na powitanie Koudelka.

— Ha! Myślałem, że Betanie poderżnęli mu gardło — odparł tamten zaskoczony. — A przygotowaliśmy taką świetną stypę.

— Tych dwoje to osobiści więźniowie starego… — przedstawiona w ten sposób kucharzowi Cordelia podejrzewała, że ma do czynienia ze zwykłym żołnierzem, nie zaś z szefem kuchni z prawdziwego zdarzenia. — …a wiesz, jaki on jest pod tym względem. Mężczyzna został trafiony z porażacza. Stary kazał podać im prawdziwe jedzenie, więc nie próbuj otruć ich normalnymi pomyjami.

— Wszyscy tylko krytykują — mruknął chorąży-kucharz, gdy Koudelka zniknął w korytarzu. — Na co ma pani ochotę?

— Cokolwiek. Cokolwiek poza owsianką i pleśniowym serem — poprawiła pospiesznie.

Kucharz na parę minut skrył się na tyłach, po czym powrócił z dwoma parującymi talerzami z potrawą przypominającą gulasz. Do tego podał chleb, posmarowany autentyczną roślinną margaryną. Cordelia rzuciła się nań żarłocznie.

— Smakuje? — spytał bezdźwięcznie chorąży, garbiąc ramiona.

— Pyszne — odparła z pełnymi ustami. — Znakomite.

— Naprawdę? — Wyprostował się. — Naprawdę pani smakuje?

— Naprawdę. — Przełknęła i zaczęła karmić oszołomionego Dubauera. Smak ciepłego jedzenia przebił się przez opar senności i podporucznik zaczął żuć chleb z niemal takim samym entuzjazmem, jak Cordelia.

— Może pomogę pani go nakarmić? — zaproponował kucharz.

Cordelia obdarzyła go promiennym uśmiechem.

— Cała przyjemność po mojej stronie.

W ciągu niecałej godziny dowiedziała się, że chorąży ma na imię Nilesa, poznała w zarysach historię jego życia; kucharz zaoferował jej także pełny, choć dość ograniczony, wybór delikatesów z barrayarskiej kuchni polowej. Najwyraźniej mężczyzna był spragniony pochwał równie mocno, co jego towarzysze domowej kuchni, bowiem nie odstępował Cordelii ani na krok, przez cały czas wymyślając coraz to nowe drobne uprzejmości.

Wreszcie w kuchni pojawił się Vorkosigan i usiadł ze znużeniem obok Cordelii.

— Witamy z powrotem, kapitanie — powitał go kucharz. — Myśleliśmy, że Betanie pana zabili.

— Tak, wiem — odparł Vorkosigan lekceważąco zbywając te słowa. — Dostanę coś do zjedzenia?

— Co pan sobie życzy?

— Cokolwiek poza owsianką.

On także otrzymał porcję gulaszu z chlebem, który jednak zjadł z mniejszym niż Cordelia apetytem, bowiem połączenie gorączki i środka stymulującego zabiło w nim głód.

— Jak ci poszło z komandorem Gottyanem? — spytała cicho Cordelia.

— Nieźle. Wrócił do pracy.

— Jak to zrobiłeś?

— Rozwiązałem go i oddałem mu mój łuk plazmowy. Powiedziałem, że nie potrafiłbym pracować z człowiekiem, na widok którego swędzą mnie łopatki, więc daję mu ostatnią szansę na uzyskanie błyskawicznego awansu. Następnie usiadłem odwrócony do niego plecami. Siedziałem tak przez jakieś dziesięć minut. Nie odezwaliśmy się ani słowem. Wreszcie oddał mi łuk i wróciliśmy do obozu.

— Zastanawiałam się, czy coś takiego może się udać. Nie wiem jednak, czy na twoim miejscu tak bym postąpiła.

— Sam zapewne też bym się na to nie zdecydował, gdybym nie był tak bardzo zmęczony. Świetnie mi się siedziało. — W jego głosie pojawiło się nowe ożywienie. — Gdy tylko aresztują tamtych, polecimy na “Generała”. To naprawdę świetny statek. Przydzielam ci gościnną kabinę oficerską — nazywają ją kwaterą admiralską, choć w istocie nie różni się od innych. — Vorkosigan zaczął grzebać widelcem w resztkach gulaszu. — Jak tam jedzenie?

— Pyszne.

— Większość ludzi twierdzi coś wręcz przeciwnego.

— Chorąży Nilesa był niezwykle uprzejmy i troskliwy.

— Czy mówimy o tym samym człowieku?

— Myślę, że pragnie tylko, aby ktoś docenił jego pracę. Mógłbyś tego spróbować.

Vorkosigan kładąc łokcie na stole podparł dłonią podbródek i uśmiechnął się.

— Rozkaz, doradco.

Oboje siedzieli w milczeniu przy prostym metalowym stole i znużeni trawili posiłek. Vorkosigan zamykając oczy wyciągnął się na krześle. Cordelia położyła głowę na stole, używając przedramienia zamiast poduszki. Po jakiejś półgodzinie do namiotu wszedł Koudelka.

— Mamy Sensa, kapitanie — zameldował. — Ale Radnov i Darobey sprawili nam pewne trudności. W jakiś sposób zorientowali się, co się dzieje, i uciekli do lasu. Wysłałem za nimi patrol.

Vorkosigan wyglądał, jakby miał ochotę zakląć.

— Powinienem był sam to załatwić. Czy mają jakąś broń?

— Porażacze nerwowe. Odzyskaliśmy ich łuki plazmowe.

— W porządku. Nie chcę marnować tu więcej czasu. Odwołaj patrol i zablokuj wszystkie wejścia do jaskiń. Niech odczują na własnej skórze, jak wygląda parę noclegów w lesie. — Jego oczy rozbłysły nagle. — Możemy zabrać ich później. Nie mają dokąd uciec.

Cordelia popychając przed sobą Dubauera weszła do lądownika, prostego i dość zniszczonego statku do przewozu wojsk. Posadziła podporucznika na wolnym fotelu. Po przybyciu ostatniego patrolu w lądowniku roiło się od Barrayarczyków. Z tyłu tkwili związani podwładni przywódców buntu, skuleni i przerażeni. Wszyscy żołnierze byli tacy wysocy i muskularni. W istocie Vorkosigan wyróżniał się spośród nich najniższym wzrostem.

Spoglądali na nią ciekawie i Cordelia dosłyszała urywki rozmów prowadzonych w dwóch czy trzech językach. Nietrudno było odgadnąć, o czym mówią żołnierze. Uśmiechnęła się do siebie ponuro. Najwyraźniej młodzież wciąż była pełna złudzeń co do tego, ile energii seksualnej pozostaje dwojgu ludziom zmuszonym do pokonywania czterdziestu kilometrów dziennie, potłuczonym, oszołomionym, rannym, niedożywionym i niedospanym, na zmianę opiekującym się bezradnym inwalidą i unikającym drapieżników, dla których mogliby stać się smacznym kąskiem — a do tego jeszcze planującym niewielki przewrót wojskowy. W dodatku chodziło prawie o starców, trzydziestotrzyletnią kobietę i ponad czterdziestoletniego mężczyznę. Zaśmiała się w duchu i przymknęła oczy, odcinając się od otoczenia.