Vorkosigan wrócił z kabiny pilota i wsunął się na wolne miejsce obok niej.
— Wszystko w porządku?
Skinęła głową.
— Owszem. Jestem trochę oszołomiona całym tym stadem chłopców. Mam wrażenie, że wy, Barrayarczycy, jesteście jedynym narodem, który unika koedukacji. Ciekawe, dlaczego?
— Częściowo to kwestia tradycji, częściowo robimy to po to, by zachować agresywne nastawienie załóg. Nie narzucali ci się?
— Nie. Są bardzo zabawni. Zastanawiam się, czy zdają sobie sprawę z tego, jak się ich wykorzystuje.
— Ani trochę. Uważają, że są królami stworzenia.
— Biedne jagniątka.
— Nie tak bym ich określił.
— Myślałam o zwierzętach ofiarnych.
— A, to już bliższe prawdy.
Silniki lądownika zawyły i pojazd uniósł się w powietrze. Okrążyli ogromny krater, po czym ruszyli na wschód, wznosząc się nieustannie. Cordelia wyglądała przez okno, patrząc jak teren, który z takim trudem pokonali pieszo, śmiga pod nimi; przelot trwał dokładnie tyle minut, ile wcześniej wędrowali dni. Przepłynęli nad wielką górą, gdzie Rosemont gnił w swym grobie, dostatecznie blisko, by dostrzec czapę śnieżną i lodowce, połyskujące pomarańczowo w promieniach zachodzącego słońca. Podążając dalej na wschód, minęli linię zmierzchu, zagłębili się w noc, po czym horyzont oddalił się nagle i znaleźli się w blasku wiecznego dnia przestrzeni.
Kiedy zbliżyli się do orbity parkingowej “Generała Vorkrafta”, Vorkosigan ponownie zostawił Cordelię i przeszedł do kabiny pilota, aby nadzorować dokowanie. Odniosła wrażenie, jakby oddalał się od niej, pochłonięty przez złożoną matrycę ludzi i obowiązków, z której wcześniej został wyrwany. Cóż, podczas nadchodzących miesięcy z pewnością znajdą nieco czasu dla siebie. Z tego, co mówił Gottyan, miało to być całkiem sporo miesięcy. Udawaj, że jesteś antropologiem, studiującym zwyczaje barrayarskich dzikusów, powiedziała do siebie Cordelia. Myśl o tym jak o wakacjach — i tak po skończeniu tej misji zwiadowczej zamierzałaś wziąć długi urlop. Proszę bardzo. Jej palce skubały nitki obicia fotela. Marszcząc brwi zmusiła się, by uspokoić dłonie.
Dokowanie odbyło się bardzo sprawnie. Tłum potężnych żołnierzy wstał, pozbierał sprzęt, po czym wysypał się na zewnątrz. U boku Cordelii pojawił się Koudelka i poinformował ją, że przydzielono go jej jako przewodnika. Raczej strażnika, pomyślała — albo może niańkę — w tej chwili nie miała dość sił, by stanowić jakiekolwiek zagrożenie. Zabrała Dubauera i w ślad za Koudelką wkroczyła na pokład statku Vorkosigana.
Pachniało tu inaczej niż na jej statku zwiadowczym, było też chłodniej. Mnóstwo rzeczy wykonano z gołego nie pomalowanego metalu. Wszędzie widziała ślady oszczędności, poczynionych kosztem wygody i estetyki — brakowało drobiazgów, które pozwalają odróżnić salon od szatni. Najpierw skierowali się do izby chorych, aby zostawić tam Dubauera. Znaleźli się w czystym, surowym pomieszczeniu, jednej z sal, znacznie większych, nawet uwzględniwszy różnice proporcji, niż na zwiadowczym statku Cordelii. Izba była gotowa na przyjęcie dużej liczby pacjentów. W tej chwili przebywał tam jedynie główny lekarz i paru członków zespołu, odbębniających wachtę. W inwentaryzacji kibicował im samotny żołnierz ze złamaną ręką. Dubauer został zbadany przez lekarza; Cordelia podejrzewała, że był on znacznie lepszym specjalistą od ran od porażacza, niż jej własny doktor. Po badaniu podporucznikiem zajęli się pomocnicy, którzy mieli go umyć i położyć do łóżka.
— Niedługo będzie miał pan następnego klienta — powiedziała Cordelia, zwracając się do lekarza, który był jednym z owych czterech członków załogi powyżej czterdziestki. — Wasz kapitan ma paskudną infekcję na goleni. W tej chwili przeszła już na cały ustrój. Poza tym nie wiem dokładnie, czym są te małe błękitne pastylki, które macie w swych zestawach medycznych, ale z tego co mówił, działanie tej, którą zażył dziś rano, powinno kończyć się mniej więcej teraz.
— Ta cholerna trucizna — prychnął doktor. — Owszem, skuteczna, ale mogliby wymyślić coś, za co płaci się mniejszym wyczerpaniem. Nie wspominając już o kłopotach, jakie mamy z ich kontrolowaniem.
Cordelia podejrzewała, że to ostatnie stanowiło podstawowy problem. Doktor zakrzątnął się koło syntetyzatora antybiotyków, szykując program analityczny. Cordelia spojrzała na nieruchomą twarz kładzionego do łóżka Dubauera. Zrozumiała, że jest to początek nieskończonej liczby szpitalnych dni, identycznych i niezmiennych niczym tunel, prowadzący do końca jego życia. Do jej nocnych koszmarów już na zawsze miał dołączyć zimny szept wątpliwości, czy naprawdę ratując podporucznikowi życie zrobiła mu przysługę. Przez jakiś czas kręciła się po pomieszczeniu, licząc na przybycie swego drugiego pacjenta.
Wreszcie pojawił się Vorkosigan. Towarzyszyło mu, czy raczej podtrzymywało, paru oficerów, których dotąd nie poznała. Nawet w marszu nie przestawał wydawać rozkazów. Najwyraźniej przeliczył się co do długości działania leku, wyglądał bowiem bardzo źle; był blady, zlany potem i rozdygotany. Cordelia miała wizję tego, jak będzie wyglądała jego twarz, kiedy Vorkosigan skończy siedemdziesiąt lat.
— Jeszcze się tobą nie zajęli? — spytał widząc ją. — Gdzie jest Koudelka? Zdawało mi się, że mu kazałem… a, jesteś. Zaprowadź ją do kwatery admiralskiej. Wspominałem już o tym? Po drodze zajrzyj do magazynów i weź dla niej jakieś ubranie. I obiad. Nie zapomnij też naładować paralizator.
— Ze mną wszystko w porządku. Może lepiej byś się położył? — zaproponowała z niepokojem Cordelia.
Vorkosigan wędrował w kółko niczym nakręcana zabawka z uszkodzoną sprężyną.
— Muszę kazać wypuścić Bothariego — mruknął. — Lada moment zacznie mieć halucynacje.
— Już pan to zrobił, kapitanie — przypomniał mu jeden z oficerów. Lekarz spojrzał mu w oczy i znacząco kiwnął głową w stronę leżanki. Przechwycili Vorkosigana na jego orbicie, niemal siłą pociągnęli w stronę kozetki i położyli.
— To te przeklęte pigułki — wyjaśnił lekarz Cordelii. Najwyraźniej dostrzegł jej niepokój i zlitował się nad nią. — Rano dojdzie do siebie, tyle że będzie senny i obudzi się z potwornym bólem głowy.
Doktor powrócił do pracy. Ostrożnie przeciął napiętą tkaninę spodni, osłaniającą opuchniętą nogę, i zaklął na widok tego, co kryło się pod spodem. Koudelka zerknął przez ramię lekarza i natychmiast odwrócił się z powrotem do Cordelii. Na jego pozieleniałej twarzy widać było sztuczny uśmiech.
Cordelia skinęła głową i niechętnie ruszyła ku wyjściu, pozostawiając Vorkosigana w rękach zawodowców. Koudelka, najwyraźniej zadowolony ze swej roli przewodnika, choć przez to nie mógł być świadkiem powrotu kapitana na pokład, poprowadził ją do magazynów, aby wybrała sobie ubranie. Tam też zniknął na chwilę z jej paralizatorem i zwrócił go z pełnym ładunkiem mocy. Widać było, że zmusza się do oddania jej broni.
— I tak niewiele mogłabym z nim począć — zapewniła Cordelia na widok niepewnej miny przewodnika.
— Nie, nie — stary powiedział, że mam go pani oddać. Nie zamierzam spierać się z nim w kwestiach dotyczących więźniów. To dla niego drażliwy temat.