Выбрать главу

— To dlatego odesłano cię tutaj? — spytała domyślnie Cordelia. Miała wrażenie, że zaczyna pojmować, jak postępują Barrayarczycy. — A zatem porucznik komandor Vorkalloner miał rację co do karnej misji. Czy o opinię poprosił cię pewien stary przyjaciel twojego ojca?

— Z pewnością nie Rada Ministrów — odrzekł Vorkosigan, po czym nie podając żadnych dalszych szczegółów zmienił temat, zamykając dyskusję. — Czy moi ludzie traktują cię dobrze?

— O, tak.

— Lekarz przysięga, że zwolni mnie dziś po południu, jeśli rano będę grzeczny i zostanę w łóżku. Czy mogę później odwiedzić cię w twojej kabinie i porozmawiać na osobności? Muszę wyjaśnić parę spraw.

— Jasne — odparła, pomyślawszy, że zapowiedź ta zabrzmiała dość złowieszczo.

Nagle pojawił się rozgniewany lekarz.

— Miał pan odpoczywać, kapitanie — rzucił wściekłe spojrzenie Vorkallonerowi i Cordelii.

— No, dobrze. Wyślij je następnym kurierem, Aristede — Vorkosigan wskazał ekran. — Dołącz do tego zeznania i akt oskarżenia.

Doktor wyprowadził ich, a Vorkosigan wrócił do pisania.

Przez resztę poranka Cordelia wędrowała po statku, badając granice swej swobody. Okręt Vorkosigana stanowił skomplikowaną plątaninę korytarzy, samodzielnych poziomów, tuneli i wąskich drzwi, które — jak w końcu sobie uświadomiła — zaprojektowano tak, by można ich było łatwo bronić przed atakiem wroga. Sierżant Bothari towarzyszył jej niczym cień śmierci. Maszerował w milczeniu poza chwilami, gdy Cordelia zaczynała skręcać ku kolejnym zakazanym drzwiom albo korytarzowi. Wówczas zatrzymywał się gwałtownie i mówił:

— Nie, proszę pani.

Nie wolno jej było także niczego dotykać. Odkryła to, kiedy przesunęła dłonią po tablicy kontrolnej wywołując tym kolejne bezbarwne “Nie, proszę pani” Bothariego. Poczuła się jak dwulatek wyprowadzany na spacer.

Raz usiłowała wciągnąć go do rozmowy.

— Czy długo służysz u kapitana Vorkosigana? — spytała.

— Tak, proszę pani.

Cisza. Spróbowała ponownie.

— Lubisz go?

— Nie, proszę pani.

Cisza.

— Czemu nie?

Na to przynajmniej nie mógł odpowiedzieć tak lub nie. Przez chwilę zdawało jej się, że nie odezwie się ani słowem, wreszcie jednak odrzekł;

— To Vor.

— Konflikt klasowy? — zaryzykowała.

— Nie lubię Vorów.

— Ja nie jestem jednym z nich — podsunęła Cordelia.

Spojrzał na nią ponuro.

— Przypomina pani Vora, proszę pani.

Cordelia zrezygnowała, czując dziwny niepokój.

Tego popołudnia usadowiła się wygodnie na swej wąskiej koi i zaczęła przeglądać zawartość komputerowej biblioteki. W końcu wybrała wideo o typowo szkolnym tytule “Barrayar: ludzie i świat” i wystukała odpowiedni kod.

Narracja była równie banalna, co tytuł, lecz obrazy zafascynowały ją całkowicie. W jej betańskich oczach Barrayar jawił się jako zielony, przyjazny, słoneczny świat. Jego mieszkańcy nie używali filtrów, masek tlenowych ani osłon przed nadmiernym letnim gorącem. Klimat i teren były niezwykle zróżnicowane. Barrayar miał też prawdziwe oceany z wywoływanymi przez księżyc pływami, jakże różne od płytkich zasolonych sadzawek, które uchodziły za jeziora na jej rodzinnej planecie. Nagle usłyszała stukanie do drzwi.

— Proszę! — zawołała i w wejściu pojawił się Vorkosigan, witając ją skinieniem głowy.

Dziwna pora na mundur galowy, pomyślała — ale trzeba przyznać, że wygląda świetnie. Naprawdę znakomicie. Towarzyszył mu sierżant Bothari, który jednak pozostał na korytarzu, tkwiąc nieruchomo przed uchylonymi drzwiami. Vorkosigan przez moment wędrował po pokoju, jakby czegoś szukając, wreszcie opróżnił jej tacę śniadaniową i podparł nią drzwi, pozostawiając wąską szparę. Cordelia uniosła brwi.

— Czy to naprawdę konieczne?

— Tak sądzę. Zważywszy krążące plotki, wcześniej czy później ktoś rzuci dowcip o przywilejach dowódcy i nie będę mógł udać, że go nie słyszałem, co nie skończy się dobrze dla pechowego żartownisia. Zresztą i tak mam awersję do zamkniętych drzwi. Nigdy nie wiadomo, co czyha po drugiej stronie.

Cordelia roześmiała się w głos.

— Przypomina mi się stary dowcip, w którym dziewczyna mówi do chłopaka: nie róbmy tego i powiedzmy wszystkim, że zrobiliśmy.

Vorkosigan uśmiechnął się w odpowiedzi i usiadł na przykręconym do podłogi obrotowym krześle, obok wbudowanego w ścianę metalowego biurka. Następnie odwrócił się do Cordelii i odchylił do tyłu, wyciągając nogi. Jego twarz gwałtownie spoważniała. Cordelia przechyliła głowę na bok, obserwując go z półuśmiechem.

— Co oglądałaś? — zagadnął, wskazując głową wiszący nad łóżkiem ekran.

— Geografię Barrayaru. To piękne miejsce. Czy byłeś kiedyś nad oceanem?

— W dzieciństwie matka zabierała mnie co lato do Bonsaklaru. To taki kurort dla wyższych sfer, otoczony dziewiczym lasem, sięgającym aż do podnóża gór. Ojciec przez większość czasu przebywał w stolicy albo dowodził wojskami. W dzień letniego przesilenia wypadały urodziny starego cesarza i nad oceanem organizowano pokaz fantastycznych — przynajmniej tak wówczas sądziłem — fajerwerków. Całe miasto wylegało na promenadę, nikt nawet nie miał przy sobie broni. W urodziny cesarza nie pozwalano na żadne pojedynki i wolno mi było biegać swobodnie po okolicy. — Spuścił wzrok. — Od lat już tam nie byłem. Chętnie zawiózłbym cię tam na letnie święto, gdyby nadarzyła się okazja.

— Bardzo bym chciała. Czy twój statek wraca wkrótce na Barrayar?

— Obawiam się, że jeszcze dość długo pozostaniesz moim więźniem. Kiedy jednak wrócimy, zważywszy ucieczkę twojego statku, nie powinno być żadnych powodów, aby cię zatrzymać. Zapewne zostaniesz zwolniona i odstawiona do ambasady betańskiej, skąd wrócisz do domu. Jeśli sobie tego życzysz.

— Jeśli sobie tego życzę! — Zaśmiała się krótko, niepewnie, po czym usiadła na twardej poduszce. Vorkosigan nie spuszczał wzroku z jej twarzy. Sprawiał wrażenie odprężonego, lecz jedną stopą postukiwał nieświadomie w podłogę. Zawadziwszy o nią spojrzeniem, zmarszczył brwi i stopa zamarła.

— Czemu nie miałabym sobie tego życzyć?

— Pomyślałem sobie, że kiedy już dotrzemy na Barrayar i zostaniesz zwolniona, może zechcesz zostać.

— Aby odwiedzić — jak mówiłeś? — Bonsaklar, i tak dalej? Nie wiem, ile dostanę wolnego, ale… oczywiście, uwielbiam oglądać nowe miejsca. Chętnie zwiedziłabym twoją planetę.

— Nie odwiedzić. Na stałe. Jako… lady Vorkosigan — jego usta wygięły się w cierpkim uśmiechu. — Nie idzie mi najlepiej. Przyrzekam, że nigdy już nie nazwę Betan tchórzami. Wasze zwyczaje wymagają więcej odwagi, niż najbardziej samobójcze zmagania naszych chłopców.

Cordelia powoli wypuściła powietrze.

— Nie lubisz rozmieniać się na drobne, prawda? — Zastanawiała się, skąd wzięło się powiedzenie o zamierającym sercu. Sama miała wrażenie, jakby jej żołądek nagle przemienił się w ołów. Gwałtownie ogarnęła ją świadomość własnego ciała. Już wcześniej oszałamiała ją sama obecność Vorkosigana.

Barrayarczyk potrząsnął głową.

— Nie tego pragnę, nie z tobą, dla ciebie. Powinnaś mieć wszystko, co najlepsze. Zapewne wiesz już, że trudno mnie nazwać najlepszym, ale przynajmniej mogę ofiarować ci to, co mam. Droga Co… pani komandor, czy wedle betańskich standardów zanadto się pospieszyłem? Od paru dni czekam na właściwą okazję, ale nic takiego się nie przydarzyło.